Poniżej znajdują się wpisy z kategorii Alfabetu Dostępności w Muzeum Literatury
Poniżej znajdują się teksty i audiodeskrypcje w ramach Kultury Dostępnej
Bruno Schulz, Spotkanie, 1920-1921
Wymiary: 53,5 cm wysokości na 70 cm szerokości
Technika: olej na tekturze
Numer inwentarzowy: ML.K.1240
Praca w kolekcji Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie
Praca Brunona Schulza to obraz o formacie poziomego prostokąta. Przedstawia scenę z trzema postaciami na tle krajobrazu niewielkiego miasteczka. Utrzymany jest w stonowanej, ciepłej kolorystyce, zaś formy są nieco uproszczone i zgeometryzowane. Pełny tytuł obrazu to „Spotkanie. Żydowski młodzieniec i dwie kobiety w zaułku miejskim”.
Na pierwszym planie, z lewej strony kompozycji, przedstawiony jest mężczyzna. Ma na sobie długi czarny chałat i płaski czarny kapelusz z szerokim rondem. Spod kapelusza wystają ciemne pejsy, czyli długie pasma włosów charakterystyczne dla ortodoksyjnych Żydów, zwłaszcza chasydów. Mężczyzna, z lewą ręką złożoną na piersi, zwraca głowę ku prawej stronie kadru i pochyla się w głębokim ukłonie. Prawą dłoń wspiera na niewysokim murku. Spod jego długiego chałatu wystaje lewy jasnoszary but, zaś prawa noga pozostała z tyłu, co sugeruje zagięcie szat. Wskazuje to, że młody chasyd został uchwycony w ruchu.
Z prawej strony kompozycji ukazano idące w przeciwnym kierunku dwie młode kobiety. Ich sylwetki są zwrócone plecami w kierunku odbiorcy. Kobieta z lewej strony, o ciemnych włosach, zwraca twarz ku lewej stronie kadru, spoglądając w kierunku żydowskiego młodzieńca. Brodę ma jednak uniesioną ku górze, co może świadczyć o tym, że „patrzy na niego z góry”. Kobieta z prawej, blondynka, odwraca się do tyłu, patrząc przez ramię jakby prosto na widza. Jej spojrzenie jest nieco kokieteryjne. Obie mają bardzo krótkie włosy, ubrane są w płaszcze do kolan i charakterystyczne dla lat 20. XX wieku małe zaokrąglone kapelusiki. Kapelusz i płaszcz brunetki z lewej strony są białe, zaś blondynka z prawej ma beżowy kapelusz i bordowy płaszcz. Znad płaszcza wyłania się jej nagie ramię. Kobiety mają identyczne białe rajstopy i białe pantofelki na obcasach. Układ ich nóg również wskazuje na to, że są w ruchu.
Pomiędzy chasydem a dwiema damami znajduje się jasnobrązowy, niewysoki murek. Tło obrazu przedstawia pejzaż miasteczka z charakterystycznymi bryłowatymi budynkami w stylu nawiązującym do kubizmu. Z lewej strony kompozycji są to nieco obłe, brązowe masy. Z prawej strony wznoszą się domy o spadzistych dachach, utrzymane w ciepłych, ziemistych barwach – ochrach, brązach i przygaszonych czerwieniach. Mają zgeometryzowane kształty i nieregularne formy. Krajobraz u góry obrazu zamyka horyzont z pasami ziemi i nieba w pastelowych odcieniach różu, żółci i szarości. Znając biografię Brunona Schulza, można przypuszczać, że scenerią dzieła jest jego rodzinny Drohobycz.
Napięcie między postaciami reprezentującymi różne światy podkreślone zostało przez kompozycję obrazu. Żydowski mężczyzna i mijające go eleganckie kobiety zajmują dwie odrębne części kompozycji, wyraźnie oddzielone od siebie przebiegającym między nimi murem. Ten podział dodatkowo wzmacnia kolorystyka drugiego planu, ciemna postać Żyda umieszczona została bowiem na brunatnym tle, natomiast za kobietami widoczne są kolorowe bryły domów.
„Spotkanie” to jeden z nielicznych znanych obrazów olejnych Brunona Schulza. Ukazana na nim scena nawiązuje do często podejmowanego przez artystę motywu zetknięcia dwóch skonfliktowanych światów, personifikowanych przez kobietę i mężczyznę. Wyraźna granica, jaka dzieli w obrazie świat chasyda od świata atrakcyjnych kobiet, może znaleźć uzasadnienie w wątkach występujących często w twórczości literackiej i rysunkowej Schulza. Mężczyzna w jego ujęciu jest uosobieniem władz umysłowych i twórczych, które ulegają zniszczeniu, gdy poddaje się urokowi kobiety, najczęściej przedstawianej jako dominująca femme fatale.
Opracowanie: Anna Palacz-Brzezińska
Audiodeskrypcja powstała jako część zadania „Alfabet dostępności w Muzeum Literatury” realizowanego w ramach programu „Kultura Dostępna”. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.
Wilhelm Sasnal, Książka 10, 1999
Wymiary: 26 cm wysokości na 21,5 cm szerokości
Technika: olej na płótnie naciągniętym na dyktę
Numer inwentarzowy: ML.K.1916
Praca w kolekcji Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie
„Książka 10” Wilhelma Sasnala to minimalistyczny obraz w formacie pionowego prostokąta. Przedstawia okładkę lub stronę tytułową książki Władysława Broniewskiego.
Tło kompozycji jest jednolicie białe, opracowane równymi, gładkimi pociągnięciami pędzla. W górnej części, centralnie, tuż pod krawędzią płótna, znajduje się oliwkowozłoty napis „BRONIEWSKI”. Litery są duże, drukowane. Użyty krój pisma to tak zwany font szeryfowy, czyli taki, w którym na krawędziach liter znajdują się ozdobne zakończenia w formie kreseczek. Ma on bardziej klasyczny i dekoracyjny charakter niż fonty bezszeryfowe. Subtelne nierówności krawędzi napisu i wyraźny dukt pędzla w farbie podkreślają malarski gest, który wydaje się celowo wyeksponowany, by odróżniać się od precyzyjnie zamalowanego tła.
Niewielki format obrazu – 26 na 21,5 centymetrów – przypomina rzeczywisty rozmiar książki. Stylistyka pracy budzi skojarzenie z okładkami popularnych publikacji wydawanych w okresie PRL-u, gdzie na płóciennych oprawach wytłaczane było proste liternictwo. Minimalistyczny napis na białym tle może wskazywać także, że nie mamy do czynienia z okładką, ale z wewnętrzną stroną tytułową. Choć obraz zatytułowany jest „Książka…”, nie pojawiają się na nim żadne inne informacje niż nazwisko autora. Brak tytułu nie pozwala stwierdzić, czy jest to realistyczne odwzorowanie faktycznie istniejącej książki.
Wilhelm Sasnal w swojej twórczości łączy refleksję nad historią, tożsamością kulturową czy polityką z osobistymi doświadczeniami i obserwacją współczesnej rzeczywistości. We wczesnych pracach z lat 90. XX wieku często przedstawiał na płótnach obiekty ze swojego najbliższego otoczenia: ulubione płyty, nadruki na T-shirtach czy właśnie okładki książek i czasopism. Niekiedy starał się upodobnić obiekt, jakim jest obraz, do swojego materialnego pierwowzoru.
W „Książce 10” z kolekcji Muzeum Literatury Wilhelm Sasnal odwołuje się do postaci Władysława Broniewskiego – poety znanego zarówno z liryki rewolucyjnej, jak i PRL-owskich utworów propagandowych. W 2005 roku Sasnal namalował wielkoformatowy portret Broniewskiego, obecnie znajdujący się w zbiorach Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Ta i inne prace z podobnego okresu sprawiły, że zaczęto określać go mianem „najmłodszego z polskich malarzy historycznych”. Ideologiczne zaangażowanie artysty i namysł nad relacją między sztuką a polityką to wątki wspólne zarówno dla biografii Władysława Broniewskiego, jak i Wilhelma Sasnala.
Opracowanie: Anna Palacz-Brzezińska
Audiodeskrypcja powstała jako część zadania „Alfabet dostępności w Muzeum Literatury” realizowanego w ramach programu „Kultura Dostępna”. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.
Wisława Szymborska, trzy pocztówki do Joanny Pollakówny, lata 70. i 80. XX wieku
Wymiary:
1. 10,6 cm wysokości na 14,9 cm szerokości
2. 14,9 cm wysokości na 10,5 cm szerokości
3. 10,1 cm wysokości na 14 cm wysokości
Technika: kolaż na papierze
Numer inwentarzowy: ML.S. 5238, ML.S.5725
Praca w kolekcji Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie
Zestaw trzech pocztówek to prace kolażowe poetki Wisławy Szymborskiej. Wszystkie powstały na białym papierze, z jednej strony wyklejonym znalezionymi przez autorkę fotografiami i tekstami, z drugiej zaś przeważnie zapisane jej odręcznym pismem. Pocztówki pochodzą z korespondencji z poetką Joanną Pollakówną.
Najstarsza z prac, pozioma, powstała w roku 1978. Wykonana jest na bazie drukowanej pocztówki, która na awersie przedstawia ilustrację szerszenia rodem z podręczników do biologii. Do sylwetki owada artystka dokleiła głowę oraz ręce kobiety z reprodukcji dawnej ryciny – po fryzurze i stroju postaci można przypuszczać, że XVIII-wiecznej. W efekcie powstała zwierzęco-ludzka hybryda. Umieszczone w centrum kompozycji ciało szerszenia ma żółty odwłok pokryty szerokimi poziomymi czarnymi pasami i kilkoma kropeczkami. Na odwłoku widać drobny meszek. Po bokach ma wzniesione ku górze wąskie skrzydła poprzecinane siateczką żyłek. W górnej części owad ma parę krótszych odnóży podzielonych na wyraźne segmenty, a niżej długich, zwieszających się nieco poniżej odwłoka. Z głowy na boki rozchodzą się giętkie czułki. W miejsce głowy szerszenia wklejona jest czarno-biała twarz kobiety ukazana jest z prawego półprofilu. Ma lekko wystający podbródek i kręcone włosy zaczesane do tyłu. Przez zaklejenie głowy owada kobiecą twarzą powstało wrażenie, że to XVIII-wieczna dama ma czułki. Poniżej skrzydeł szerszenia doklejone są ręce. Pulchne przedramiona wystają z bufiastych koronkowych rękawów. Tło jest jednolicie białe. Na rewersie, w lewym górnym rogu, znajdują się nadrukowane informacje o gatunku owada wraz z jego łacińską nazwą, obszarem występowania i rozmiarem. Podpisany jest autor grafiki: Jerzy Desselberger. Pozostałe zapiski są autorstwa Szymborskiej. W prawym górnym rogu czarny napis „Kraków, 9 czerwca 78” z dopiskiem w nawiasie „po Twoim telefonie kochana Joanno!”. Niżej treść wiadomości zajmuje całą szerokość pocztówki: „Oto nowy okres w mojej twórczości pocztówkowej. I właśnie w tej chwili, w której to piszę, idzie przez radio jakaś rozmowa z małym chłopczykiem, posłuchaj: Co będziesz robił jak dorośniesz? – Ożenię się, bo wszyscy to robią i będę miał dzieci, ale nie za dużo. – A co one będą robić? – Nie wiem, jeszcze się ich nie pytałem”. Poniżej, z prawej strony podpis: „Ściskam Cię mocno! Wisława”.
Druga z kartek, pionowa, datowana jest na rok 1986. Całą wysokość kompozycji zajmuje fotografia kobiety, zapewne wycięta z kolorowego magazynu. Sylwetka kobiety ukazana jest z lewego profilu, zaś jej twarz zwrócona jest na wprost do obiektywu. Spod czarnego beretu wyłaniają się półdługie kręcone blond włosy. Kobieta szeroko się uśmiecha odsłaniając równe białe zęby. Jej usta obwiedzione są czerwoną szminką. Ma na sobie czerwoną sukienkę o długości za kolano. Pod szyją wykończona jest stójką z kilkoma czarnymi guziczkami. Lekko bufiasty rękaw ma długość ¾. Modelka odgina lewą rękę do tyłu, a jej dłoń jest ucięta. W talii sukienka przewiązana jest szerokim czarnym paskiem, którego końcówka wisi luźno z tyłu. Poniżej pasa sukienka jest wąska, choć nie obcisła. Spod niej wyłaniają się szczupłe nogi w czarnych sandałkach na niskim obcasie, uchwycone w ruchu: lewa noga jest z przodu, prawa z tyłu. Pomiędzy nimi doklejona jest trzecia noga, w niemal identycznym czarnym bucie. Z prawej strony kartki, na wysokości ramienia kobiety, Wisława Szymborska zapisała: „WESOŁYCH ŚWIĄT, A POZA TYM CO SŁYCHAĆ – ŻYCZĄ I DOPYTUJĄ:”. Po obu stronach sylwetki kobiety naklejone są napisy wycięte z czasopism czy książek, wydrukowane różnymi czcionkami i w różnych kolorach: „Flora”, „Richelieu”, „Jowisz i Księżyc”, „Koszałek Opałek”, „Kowalski”, „Bernardyn”, „Edouard Manet”, „Jej Wysokość”. Pod nimi ręczny dopisek o treści „oraz Wisława”. W prawym dolnym roku zapisana jest data „1986”. Rewers tej pocztówki jest pusty.
Ostatnia z kartek ma format poziomy. Na białym tle, w lewym dolnym rogu, naklejona jest czarno-biała fotografia maski faraona Tutanchamona. Rzeźbiona twarz faraona ma duże oczy obwiedzione charakterystycznym makijażem z długimi kreskami po bokach. Brwi są cienkie i łukowato wygięte. Poniżej podbródka ma długą, wąską brodę, lekko zagiętą na końcu. Jego nakrycie głowy, ozdobione ciemnymi paskami, spływa na ramiona. Na szyi i ramionach ma rzeźbione dekoracje przypominające naszyjniki. Wokół głowy faraona Szymborska nakleiła kilka rozchodzących się promieniście czerwonych pasów. Na nich znalazły się wycięte czarne napisy na białym tle: „Lipa oznacza wesołość”, „Lulka oznacza dobre zdrowie”, „Zakonnicą być, zdrada kochanka”, „Pismo urzędowe otrzymać, zatarg”, „Pijawki śnią się, otworzysz interes”, „Piramidę ujrzeć, awans w pracy”, „Napój pić, kłopoty z sąsiadami”, „Pudła ujrzeć, wierność”, „Piłkę rzucać we śnie, niesnaski”. Wycinki pochodzą zapewne z popularnych w okresie PRL-u „senników egipskich”, tłumaczących znaczenie snów. Dolną połowę odwrocia pocztówki zajmuje wiadomość od autorki. Z prawej strony czarnym tuszem „Kraków 14.12.87”. Niżej na całą szerokość kartki: „Joanno kochana! Tobie i Wiktorowi ślę najlepsze życzenia – znośnej jawy i właściwych snów!”. Niżej, w prawym dolnym rogu, podpis „Wisława”.
Zgromadzona przez Muzeum Literatury kolekcja kolażowych pocztówek Wisławy Szymborskiej dowodzi, że noblistka doskonale czuła się nie tylko na polu poezji, ale także w formach twórczości plastycznej. Sama autorka nazywała swoje dowcipne prace „wyklejankami”. Z charakterystycznym ironicznym poczuciem humoru łączyła w nich słowo i obraz, co może przywodzić luźne skojarzenie ze współczesnymi internetowymi memami. Szymborska gromadziła przez lata wycinki z gazet i fragmenty starych ilustracji, które służyły jej za materiał do drobnych prac na papierze. Swoimi „wizualnymi wierszami” obdarowywała głównie bliskich i przyjaciół, dlatego długo pozostawały nieznane szerszej publiczności.
Opracowanie: Anna Palacz-Brzezińska
Audiodeskrypcja powstała jako część zadania „Alfabet dostępności w Muzeum Literatury” realizowanego w ramach programu „Kultura Dostępna”. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.
Władysław Zahorski, Władysław Reymont nawiedzany przez ducha, 1905Wymiary: 12 cm wysokości na 9 cm szerokości
Technika: fotografia w sepii na papierze
Numer inwentarzowy: ML.I.6175
Praca w kolekcji Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie
Praca Władysława Zahorskiego z 1905 roku to inscenizowana fotografia w sepii, utrzymana w ciepłej kolorystyce w odcieniach brązu. Zawiera elementy technicznych manipulacji fotografa.
Zdjęcie przedstawia scenę rozgrywającą się przed fasadą drewnianego budynku. W centrum kompozycji, nieco z lewej strony, na krześle siedzi pisarz Władysław Reymont. Ukazany jest jego prawy półprofil, co oznacza, że nie jest ustawiony ani przodem, ani bokiem do obiektywu, ale lekko po skosie. Siedzi z dość szeroko rozstawionymi nogami i tułowiem odchylonym na oparciu. Głowę wznosi lekko do góry. Mężczyzna ma ciemne włosy, wąsy i przyciętą bródkę. Nosi binokle, czyli małe okrągłe okulary bez zauszników, trzymające się tylko na nosie. W binoklach odbija się światło, więc oczy pisarza nie są przez nie widoczne. Wyraz jego twarzy jest poważny i jakby zastygły w zdumieniu. Reymont ma zarzucony na ramiona długi, ciemny płaszcz, a pod nim dwurzędową marynarkę w tym samym kolorze. Marynarka ma płytki dekolt, jest zapięta niemal pod szyję. Znad niej wystaje fragment białego kołnierzyka. Spod płaszcza wyłaniają się czarne spodnie i jaśniejsze od nich eleganckie buty. W prawej ręce opartej na kolanie pisarz trzyma płaski kapelusz. Lewą dłonią dotyka małego, zapewne składanego stolika o lekkiej konstrukcji. Wydaje się odpychać od blatu, wbijając się plecami w oparcie krzesła o podobnej lekkiej formie jak stolik.
Po prawej stronie kompozycji, na nieco bliższym planie niż Władysław Reymont, stoi kobieta w długiej białej sukni. Jej wizerunek, w odróżnieniu od innych elementów fotografii, jest półprzezroczysty – to właśnie ona wciela się w tytułowego ducha, na którego zdaje się patrzeć zdumiony pisarz. Kobieta, podobnie jak Reymont, ujęta jest z półprofilu, ale z lewego, a zatem zwraca twarz ku lewej stronie kadru. Ma włosy upięte w wysoki kok na czubku głowy. Jej oczy są delikatnie zmrużone, a na ustach maluje się lekki uśmiech. Suknia, w którą jest ubrana, ma pod szyją wysoką stójkę, długie, nieco bufiaste rękawy zakończone mankietami i pasek w talii. Dolna część sukni luźno spływa do ziemi tak, że stopy kobiety są niewidoczne. „Zjawa” wyciąga ręce przed siebie i lekko na boki, jakby poruszała się po omacku w ciemności. Przez całą jej postać prześwitują detale fasady budynku, która stanowi tło fotografii.
Fragment zewnętrznej ściany drewnianego budynku wypełnia górne dwie trzecie kadru za postaciami. Elewacja obłożona jest wąskimi pionowymi belkami. Mniej więcej pośrodku kadru znajdują się drzwi prowadzące do wnętrza budynku. Framuga zwieńczona jest falistymi ornamentami, zapewne wykonanymi z takiego samego drewna, jak reszta elewacji. Spod górnej belki framugi wystaje fragment upiętej białej kotary. Otwarte na oścież skrzydło drzwiowe w górnej części jest podzielone na kilka przeszklonych prostokątów, zaś w dolnej jednolicie drewniane. Wnętrze pomieszczenia za drzwiami jest ciemne, trudno rozróżnić zarysy elementów wyposażenia. Na zewnątrz przed drzwiami mieści się niewielki taras czy weranda z prostą drewnianą balustradą. Na taras z poziomu gruntu prowadzi jeden schodek. Przed budynkiem rozciąga się jasne podłoże, najprawdopodobniej z ubitego na twardo piachu. W lewym górnym rogu zdjęcia uchwycono niewielki fragment gałązek o drobnych listkach, które zwieszają się z drzewa rosnącego gdzieś poza kadrem.
Odbitka fotograficzna z kolekcji Muzeum Literatury nosi ślady zagnieceń wzdłuż lewej krawędzi i w prawym górnym rogu. Z kolei w lewym górnym rogu da się dostrzec odcisk czyjegoś palca.
„Fotografie z duchami” były interesującym zjawiskiem sięgającym niemalże samych początków istnienia tego medium. Szczególną popularność zyskały pod koniec XIX wieku, wraz z modą na seanse spirytystyczne i szeroko rozumianą ezoterykę. Efekt półprzezroczystych zjaw uzyskiwano dzięki technice wielokrotnego naświetlania światłoczułego podłoża lub przez fotomanipulacje przy wywoływaniu zdjęcia. W przypadku pracy Zahorskiego dodatkowo najprawdopodobniej mamy do czynienia z podmalowaniem detali, które jakoby prześwitują przez suknię kobiety-ducha: po wnikliwej obserwacji można zauważyć plamki jakby z farby akwarelowej czy gwaszu, które uwydatniają linie drzwi i balustrady tarasu w tle.
Władysław Reymont był zafascynowany ruchami spirytystycznymi przełomu XIX i XX wieku; mówiono nawet, że sam był medium zdolnym do kontaktu z duchami. Wątki okultystyczne poruszał w swojej noweli „Wampir”. Fotografia autorstwa Władysława Zahorskiego – przyjaciela pisarza i fotoamatora – prezentowana była na wystawie „Zjawa. Niesamowity Reymont” w Muzeum Literatury w roku 2024, z okazji 100. rocznicy przyznania Reymontowi Nagrody Nobla.
Opracowanie: Anna Palacz-Brzezińska
Audiodeskrypcja powstała jako część zadania „Alfabet dostępności w Muzeum Literatury” realizowanego w ramach programu „Kultura Dostępna”. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.
Wojciech Weiss, Odyseusz pod ziemią w Hadesie, 1895
Wymiary: 66 cm wysokości na 96 cm szerokości
Technika: olej na płótnie
Numer inwenatrzowy: ML.K.1582
Praca w kolekcji Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie
Praca Wojciecha Weissa to obraz w formacie poziomego prostokąta, utrzymany w ciemnej tonacji. W ekspresyjny sposób przedstawia mitologiczną scenę spotkania Odyseusza z duszami zmarłych w podziemnym świecie Hadesu, pełnym chaosu i rozpaczy.
Kompozycja jest dynamiczna i pełna napięcia. Na pierwszym planie, nieco po lewej stronie kadru, stoi Odyseusz. Ujęty jest z prawego profilu. Ma czarną brodę, ubrany jest w ciemną pelerynę i krótką, jaśniejszą od niej tunikę. Na głowie ma czerwoną czapkę, a w dłoni dzierży miecz. Jest bosy. Jego sylwetka jest pochylona, jakby zatrzymana w pół kroku. Obok króla Itaki, przy lewej krawędzi obrazu, stoją jego towarzysze – jeden z nich jest pochylony, dwaj pozostali wznoszą ręce do góry. Nieco za nimi widać pomarańczowy, jakby ognisty rozbłysk. Przed Odyseuszem na szarym podłożu znajduje się bordowa plama – zapewne krew.
Po prawej stronie obrazu kłębi się tłum półnagich postaci – dusz zmarłych. Ściśle wypełniają prawą dolną ćwierć kompozycji. Ich twarze są nienaturalnie wykrzywione; zdają się wyrażać różne emocje: ból, wściekłość czy strach. Ich ciała są szaroróżowe, gdzieniegdzie widać fragmenty zielonych czy brązowych szat. Jeden z mężczyzn wydaje się mieć strzałę wbitą w pierś. Postacie są zdeformowane i chaotycznie splątane, co potęguje uczucie grozy i cierpienia. Niektóre dusze zmarłych wyciągają ręce w stronę Odyseusza, jakby próbowały go dosięgnąć. Wszystkie postacie na obrazie, zarówno zmarli, jak i grupa głównego bohatera, obwiedzione są wyraźnymi konturami.
Tło kompozycji jest mroczne i zamglone. Z lewej strony za Odyseuszem i jego kompanami widać zarys statku o wydłużonym dziobie i fragment morza. Nad sceną dominuje ciemne, burzowe niebo. Kilka czarnych i białych ptaków unosi się nad tłumem zmarłych, dodając atmosfery niepokoju i symbolizując granicę między światem żywych a umarłych. W prawym górnym rogu białą farbą wypisany jest cytat z „Odysei” Homera: „Sam zaś, dobywszy miecz mój wyostrzony, wysunąłem się, broniąc marom nieboszczyków krwi tej lizać…”.
Weiss w swoim obrazie zinterpretował scenę z „Odysei”, w której Odyseusz, za sprawą czarodziejki Kirke, trafia do Hadesu – mitycznej krainy zmarłych. Tam bohater spotkał między innymi duszę zmarłego przyjaciela Elpenora, swojej matki, Achillesa czy króla Agamemnona. Odyseusz zszedł do Hadesu by odnaleźć wróżbitę Tejrezjasza, który miał pomóc mu powrócić do ojczyzny.
Wojciech Weiss, żyjący w latach 1875-1950, był wybitnym przedstawicielem nurtu ekspresjonistycznego w sztuce Młodej Polski. „Odyseusz pod ziemią w Hadesie” to jego wczesna praca, jeszcze z okresu studiów w krakowskiej Szkole Sztuk Pięknych. Wówczas na jego twórczość największy wpływ miał Leon Wyczółkowski. W scenie z Odyseuszem pobrzmiewa także echo batalistycznych scen innego nauczyciela Weissa – Jana Matejki. Sam wybór tematu wydaje się nieprzypadkowy. Odwołanie do mitycznego bohatera próbującego powrócić do utraconej ojczyzny może być nawiązaniem do niepodległościowych dążeń ówczesnych Polaków pod zaborami.
Opracowanie: Anna Palacz-Brzezińska
Audiodeskrypcja powstała jako część zadania „Alfabet dostępności w Muzeum Literatury” realizowanego w ramach programu „Kultura Dostępna”. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.
Transkrypcja nagrania Wojciech Młynarski. Wypowiedź ilustrowana tekstami. Część I
Czas trwania: 48’11”
Numer inwentarzowy: M.1712
Nagranie ze zbiorów Działu Fonicznego Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie
[ głos z offu – Maria Dorota Pieńkowska: pierwszy grudnia 986 roku, mówi Wojciech Młynarski]
Urodziłem się w 1941 roku, a ojciec bardzo wcześnie na zdrowiu podupadł i umarł. To znaczy w roku 1943, ja miałem 2 lata, chyba niecałe, a moja siostra rok i moja matka, z domu Zdziechowska, Magdalena Zdziechowska, po mężu Młynarska, wychowywała nas od śmierci ojca mniej więcej w domu swoich rodziców, który stoi zresztą do dziś w Komorowie pod Warszawą. Dojazd jest kolejką EKD, kilkanaście kilometrów. I ten dom, duży dom, który został postawiony w 1935 roku, chyba. Dom jest rzeczywiście ogromny, kilkunastopokojowy, jawi mi się zawsze jako taka szczęśliwa kraina dzieciństwa, arkadia taka.
Obok mnie, mojej siostry, były tam jeszcze nasze 4 kuzynki z naszego pokolenia. Ciotki, wujowie, mój dziadek Zdziechowski, babunia – postać anegdotyczna, osoba despotyczna ogromnie, ale równocześnie niesłychanie, na przykład, wrażliwa na muzykę i na poezję, o czym za chwilę będę mówił. Poza tym jeszcze, skoro o babuni mowa, jej obraz tak mi ciągle stoi przed oczyma. Była to osoba, która wpoiła nam niesłychanie rygorystyczne zasady tak zwanej kindersztuby, co nie było takie złe. Znaczy myśmy się tak buntowali kiedyś przeciwko temu, natomiast staram się to przekazywać i moim dzieciom. To znaczy, bo ja wiem, z tym całym szacunkiem, atencją, wszystkim dla płci słabszej. No i w ogóle zasady dobrego wychowania – jak trzeba się zachować przy stole, nie mówić niepytanym, słuchać, co mówią starsi itd., itd.
Natomiast od wczesnego dzieciństwa w tym domu moim, ponieważ akurat matka moja tuż przed wojną uczyła się muzyki, to znaczy śpiewu, u Profesora Grzegorza Orłowa, który zresztą potem wychował całe pokolenie. On był od zaraz po wojnie w Łodzi, uczył muzyki dalej. Całe pokolenie świetnych naszych śpiewaków to są uczniowie tego mojego wuja Gliszy. On był Rosjaninem, który od czasów przedwojennych podobnie, ja wiem, z kim może by się przyjaźnił – to było pokolenie to samo co Fryderyk Járosy, na przykład, który był konferansjerem w „Qui Pro Quo”. Ciekawy bardzo brat tego Grzegorza Orłowa, Wsiewołodow Orłow, też był artystą estradowym i konferansjerem, i występował w tym samym kabarecie co Járosy. Zdaje się, że się nazywał „Cyganeria” (tak mówi google, ale to tak nie brzmi na nagraniu – ok. 03.40). I o nim też różne wspominki, anegdotki w domu moim pozostały.
Ale na razie chciałbym odejść od tych Orłowów i wrócić do lekcji śpiewu mojej mamy. Powiedzieć, że w tym domu w Komorowie zaraz po wojnie przyjaciele mojej mamy, śpiewacy, produkowali się na koncertach. Były to koncerty dobroczynne, które urządzała babunia. W domu był bardzo duży salon i piękny fortepian. Nie zapomnę: taka palma, drzwi otwarte były na ogród, a oni tam śpiewali nastrojowe, piękne, romantyczne pieśni – ja wiem – a Szumana, a Szuberta, a Karłowicza, a Rachmaninowa. Myśmy tego wszystkiego z szeroko otwartymi oczami wysłuchiwali. Teraz powiem dalej.
Na przykład, był w Komorowie niesłychanie ciekawy Pan, chyba ostatni polski melorecytator, nazywał się Henryk Szatkowski. Melorecytacja jest sztuką, która dzisiaj zupełnie zginęła, tego nie ma. To była sztuka swoista, szczególna i bardzo określona. Po prostu artysta produkował się przy instrumencie – częściowo recytował, częściowo recytował przygrywając sobie, a w pewnych interludiach – grał. Był bardzo wykształconym pianistą, grał doskonale. I dzięki niemu, jakby na zasadzie tego żywego kontaktu, żywego słowa, wysłuchiwaliśmy my, to znaczy ja, moja siostra, moje kuzynki, ale na przykład także Maja Komorowska, znana nasza aktorka, mieszkała parę domów dalej. Była naszą rówieśnicą, troszeczkę może od nas starsza, też przybiegała na te koncerty Pana Szatkowskiego. A Pan Szatkowski recytował, przy wielkim naszym aplauzie i zasłuchaniu, ja wiem, „Karmazynowy poemat”, na przykład Lechonia, recytował wspaniale „Fortepian Chopina” Norwida i w ogóle Romantyków, Skamandrytów, jak i również od czasu do czasu na przykład miał jakąś bajkę dla dzieci zabawną czy taki zwierzyniec śmieszny mówił, o którym się potem dowiedziałem, że jest Mariana Hemara – to Pan Szatkowski.
Bywał też, z chwilą, gdy moja matka zaczęła pracować w radiu, a wciągnęła ją do tego jej siostra rodzona, która się nazywała Maria Kaczurbina i była autorką bardzo pięknych piosenek dla dzieci, komponowała piosenki dla dzieci. To był taki, ja wiem, kanon klasyczny tych piosenek, które zawsze były na nas sprawdzane. Mama zaczęła pracować w redakcji audycji dziecięcych w radiu. Tam współpracowała między innymi z taką niezmiernie uroczą panią kompozytorką, która nazywała się Pani Franciszka Leszczyńska, która to Pani Leszczyńska nie tylko akompaniowała do audycji dziecięcych, ale akompaniowała także zmarłemu niedawno i zupełnie zapomnianemu uroczemu piosenkarzowi, o którym nikt nie pamięta, który się nazywał Henryk Rostworowski. Ten Pan Henryk Rostworowski był jednocześnie tłumaczem. On doskonale tłumaczył z francuskiego i angielskiego, ale sam w niesłychanie uroczy sposób śpiewał.
Tylko że on śpiewał w czasach, w których się nagrywało wyłącznie na płyty Muza, które się wytłukły dawno. Wtedy się jeszcze nie nagrywało na taśmę i po prostu słuch jakby o nim zaginął. Aczkolwiek ja do samej śmierci się z nim bardzo przyjaźniłem i często u niego bywałem. I on nawet niektóre moje piosenki potem mi na francuski przetłumaczył, ale to już w czasach późniejszych. Natomiast wtedy ja słyszałem, jak Pan Heniś, bo tak się go nazywało, niesłychanie uroczo podśpiewywał. Podśpiewywał czy tak powiedzmy elegancko palladował na muzyce, do różnych muzyk, takich, często takich zagranicznych, prawda, ówczesnych młodych przebojów.
Ale dzięki niemu po raz pierwszy się dowiedziałem, kto to jest Char René, prawda. Na przykład (pokonuje to mój poziom języków obcych), on bardzo ładnie śpiewał swoje tłumaczenie, czyli i ten żywioł jakby krążył. Teraz jeszcze o czymś chcę koniecznie powiedzieć. To były czasy przedtelewizyjne, więc w domu królowało radio i patefon. Patefon, taki ostatni krzyk mody sprzed, ja wiem, no, wielu, wielu lat, znaczy on już sprzed samej wojny, był na doskonałym chłodzie. Taki pamiętam, otwierany, i było mnóstwo płyt.
I my, te dzieciaki, myśmy wtedy nas naprawdę na pamięć umieli takie utwory, na przykład jak „Sam mi mówiłeś, że w twoich oczach tam szczęście gości” albo „Kto inny nie umiałby tak dręczyć do łez”. Przeboje przedwojenne, które były, jak się dopiero potem dowiedziałem, przebojami Ordonki, przebojami Zimińskiej. O Mirze Zimińskiej coś powiem. Otóż w tym naszym wielkim domu jeszcze jedna babunia mieszkała. To była babunia cioteczna. Nazywała się Pani Modzelewska. I ta Pani Modzelewska była etnografką. Całe swoje życie zbierała, jeszcze przed wojną, różne wzory kostiumów ludowych, strojów ludowych. I ja jako mały chłopaczek mało się jeszcze wtedy orientowałem, że ta taka pani urocza, co do nas przyjeżdżała samochodem w takim fantazyjnym kapeluszu, to jest Pani Dyrektor Zimińska-Sygietyńska z Karolina nieopodal, która się z tą moją babcią Modzelewską namawiała jeszcze przed pierwszą, najpierwszą premierą Mazowsza na właśnie, powiedzmy sobie, jej udział w całej kostiumologii tego przedsięwzięcia.
Kiedy potem, po latach, już prawda, sam się produkowałem, występowałem, i Pani Zimińska była tak dobra, że kiedyś przyszła na mój koncert i nawet mi przyniosła ze zbiorów po Sygietyńskim taki wierszyk Bartelsa pod tytułem „Jestem lekki kuplecista”, który mi zadedykowała, to mi wtedy przypomniałem, czy państwo przypomina, jak Pani do Komorowa przyjeżdżała. Ja sobie dokładnie to przypomniałem, ale takiego chłopaczka, i tam było tyle dzieciarni, że już akurat mnie sobie przypomnieć nie mogła. I to nic w tym dziwnego.
Natomiast matka mi kiedyś powiedziała, że ta sama Pani Zimińska, która tutaj, już to już jest troszeczkę starsza Pani, zbiera teraz kostiumy, to jest jednocześnie wielka gwiazda przedwojenna teatrzyku „Qui Pro Quo” i na tych płytach my to wszystko mamy. Wtedy, na przykład, po raz pierwszy zetknąłem się, to jest bardzo ciekawe, że ja Tuwima poznałem wcześniej jako autora piosenek niż jako poetę. No, bo były ponagrywane na przykład: „Gdy mówisz mnie, że kochasz mnie, twe słowa są jako opium”. To było Tuwima.
To tu o Tuwimie. Niektóre były podpisane Tuwim, niektóre podpisane były Oldlen czy Wim, bo on używał wielu pseudonimów. Trochę się chyba wstydził, że te piosenki pisał, ale z tego żył, prawda. A z poetą Tuwimem zacząłem obcować stosunkowo później. Natomiast w tych komorowskich czasach, i to jeszcze we wczesnym, powiedzmy sobie, okresie licealnym, poetą, który na mnie wywarł największe wrażenie, był Gałczyński. Myśmy byli wtedy formalnie zakochani w Gałczyńskim, myśmy czytywali „Przekrój”, ja się zaśmiewałem z „Zielonej Gęsi” i ciekawa sprawa, że ta moja babunia, troszkę despotyczna, też uwielbiała. Uwielbiała Gałczyńskiego, uwielbiała „Zieloną Gęś”. I ten rodzaj takiego absurdalnego humoru niesłychanie pojmowała i groteskowego. Następnie, proszę Pani, o czym bym jeszcze chciał powiedzieć, poza atmosferą tych wszystkich lat. To znaczy, tego, że docierała do mnie zarówno z jednej strony muzyka romantyczna, klasyczna i poezja klasyczna, i dawna, a z drugiej strony właśnie i frywolna, i kabaret. A jeszcze o dziadziu powiem, że dziadziuś, na przykład, wspaniale grał na fortepianie, mimo że w ogóle z wykształcenia był prawnikiem. I, prawda, ten był bardzo muzykalny, bardzo ładnie grał na fortepianie i ogromnie muzykalnie nucił. I z kolei jego repertuar to był przeważnie repertuar operetkowy. Taka lekka muza, na przykład z Offenbacha, tam, powiedzmy, z „Życia Paryskiego”. Kuplety, i też znowu jakie wzruszenie. Ja to „Życie Paryskie” po latach tłumaczyłem, robiłem nową adaptację polską dla operetki. No, i tam, prawda, jeden z tych kankanów, jak sobie dziś pamiętam, jak dziadziunio zaczyna zupełnie inną melodię, sobie tam jakieś słowa frywolne, które w ten czas układano, prawda. Ale siostra moja młodsza, na przykład, arie z operetki „Nitouche”, wyuczona przez dziadzia: „Był raz sobie młody żołnierz, co się urodził w Norymberdze, miał ogolonym kryty kołnierz, a serce jak kamienną twierdzę” – wszystko to wyśpiewywała, niesłychanie przeżywając, i tak dalej. Bo odbywały się też takie rodzinne spektakle. Były takie spektakle. Była taka kotara pomiędzy jednym a drugim pokojem. No, i tam oczywiście myśmy z tego korzystali. To była kurtyna, prawda. I tu się odbywały przedstawienia najróżniejsze, i jasełka jakieś, prawda, improwizowane, i tak dalej, i tak dalej. Tamże zresztą odbywały się te koncerty, o których mówię.
Co bym chciał powiedzieć o czasach moich licealnych? Że ja miałem fantastyczną polonistkę, panią profesor Stanisławę Ostrowską. Nieżyjącą już dawno. Ja robiłem maturę w Liceum Tomasza Zana w Pruszkowie, które było liceum z dużymi tradycjami właśnie takimi humanistycznymi, i ta Pani Profesor Ostrowska to była w ogóle, no, postać godna rzeczywiście jakiegoś wspomnienia. Może kiedyś mnie na to zbierze i coś napiszę, bo ona była, to był taki pedagog z bożej łaski. Ona była uduchowiona niezmiernie i, kiedy zaczynała mówić o jakichś sprawach literackich, które rzeczywiście żywo ją zajmowały, jej oczy zaczynały płonąć jakimś nadzwyczajnym światłem. I nawet takich uczniów obojętnawych – bo, powiedzmy, ja byłem zapaleniec– a ona takich uczniów obojętnych, co to, ja wiadomo, co to jest za brać taka uczniowska, prawda. Ona potrafiła niezmiernie zapalić, niezmiernie wciągnąć. Do tego nawet dochodziło często, że przychodził następny nauczyciel, daje słowo honoru, i mówił, że Pani Profesor już jest po pauzie. Czyli myśmy nie usłyszeli dzwonka na pauzę i dzwonka na następną lekcję, a ona nam cały czas opowiadała, powiedzmy, tam, nie wiem, o Wyspiańskim. Więc jej zawdzięczam niezmiernie dużo. Ona mnie takim wielkim zamiłowaniem jakimś do literatury, często literatury romantycznej. Ona uwielbiała romantyków i potem, prawda, Wyspiańskiego, powiedzmy, nie wiem, Żeromskiego. W każdym razie tam było kółko polonistyczne. Myśmy bardzo wcześnie robili takie całe wieczory poświęcone, na przykład, właśnie Wyspiańskiemu. Może jakiś wieczór Wyspiańskiego. Ja Wernyhorę odgrywałem, ja Wernyhorę odgrywałem, koleżka mój gospodarza i tę rozmowę Wernyhory z gospodarzem. Ja jakąś perukę sobie tam zafundowałem, coś tam: „Pan dobrodzieje”, i tego rodzaju rzeczy były.
No, i jeszcze o czym bym chciał powiedzieć, że ja dosyć wcześnie zacząłem pisać różne wierszyki. Przy czym, wie Pani, to głównie moja mama przechowuje. Ja do tego wielkiej, takiej wagi nie przywiązuję. One były różne, różne. Jeden mogę powiedzieć, taki, który pamiętam z tych komorowskich czasów. On jest wypisz wymaluj pod Gałczyńskiego, ale go pamiętam. Tam był taki hydraulik w Komorowie, nazywał się Pan Ptaszyński. On mocno pociągał. On się pewnie gdzieś tam już zapił dawno, na nasz wiec. On sobie mocno pociągał z buteleczyny. To był bardzo miły człowiek i on bardzo często, ponieważ tam u nas różne instalacje hydrauliczne wysiadały, przychodził nam je reperować, i babunia go nazywała Uroczy Ptaszyński. Tak mówiła, Uroczy Ptaszyński. Bardzo miała do niego wielką słabość i go lubiła. I w ogóle, z takiego dystansu patrząc, to ta surowa Babunia, jak co by o niej nie myśleć, teraz mi się jawi jednak jako postać taka, rzeczywiście bardzo taka, ja wiem, no, o gołębim sercu, może tak. I ja o nim napisałem taki wierszyk, mając, ja wiem, jakieś może 14, 15 lat:
„Gdy księżyc nad Komorowym
jest wielki jak kamień młyński,
w świat czarnych kotów, w drzew cienie dziwaczne,
wchodzi Uroczy Ptaszyński.
Tam się gość jakiś śpieszy do domu,
tu pod płotem ćwiartka i trzech panów,
Komorów w nocy tak mniej więcej jak akord
rozstrojonego fortepianu lub jak skrzydeł tworzne trzepotanie.
Sto kompleksów, pisuarów i kolacji.
A Ptaszyński się nie spieszy.
Jest uroczy, proszę Pani,
lecz Ptaszyński nie ma dobrej reputacji,
bo w nocy, proszę Państwa, w Komorowie
tysiąc Pań najlżejszy szmerek budzi,
a Ptaszyński chodzi sobie.
A Ptaszyński myśli sobie:
Rano znów alkohol, znów wśród ludzi,
lecz wieczorem nad Komorowem
znów księżyc jak kamień z młyńskich,
znów zaczynają swoje nocne spacery
wieczorne koty, cienie dziwaczne, Uroczy Ptaszyński.”
Taki wierszyk pod Gałczyńskiego, dosyć, prawda? W guście. Poza tym, wie Pani, sporo wtedy próbowałem pisać słów do różnych znanych melodii, to znaczy jakby przymierzałem się do tego, do takich różnych kumpletów, kumplecików i tak dalej. No, i tak doszło do matury. Maturę zdałem i zdałem egzamin wstępny na polonistykę w roku 1957, czyli czasy były takie, bo ja wiem, no, otwarte — bym to nazwał po prostu — na różne nowe prądy. Pamiętam, zaczynały się wtedy, ja wiem, nie tylko marksistowska analiza literatury, ale jakieś tam strukturalizmy, „Panie Dobrodzieje”, różne inne.
W każdym bądź razie wiem, że ja zupełnie… Aha, jeszcze wtedy bardzo ważny fakt — ja się przeprowadziłem z matką i siostrą z Komorowa do Warszawy, czyli zacząłem żyć w wielkim mieście. Zamieszkaliśmy na ulicy Lwowskiej, w niedużym takim mieszkanku, ale żyłem w wielkim mieście i ja się czułem taki, wie Pani, no już, że nie muszę dojeżdżać, taki, no, bo jednak kawałek, i tak dalej, tylko mam wszystko jakby pod nosem.
Tu chodzę na Uniwersytet, jestem Pan Student, a tutaj królowały studenckie teatry. Więc pamiętam, że myśmy tam zupełnie szaleli po tych teatrach. Ja potrafiłem na jeden program STSU pójść 20-parę razy. Ja do dzisiaj kolegom moim starszym stamtąd, takim jak Jarecki, Osiecka, Fedecki, ja wiem, Abramov, ich teksty mówię z pamięci spokojnie, takie, co oni już dawno pozapominali.
Do „Stodoły” na te wszystkie pierwsze programy, a powiedzmy tę słynną adaptację „Króla Ubu”, zrobioną przez Biczyskiego, Chojskiego, Gołkowskiego, teksty piosenek, jakieś tam pierwsze programy „(Bayron (?) przezH2O” i tak dalej. Ja na tym wszystkim wysiadywałem, ja byłem koneser, proszę Panią. Ja tam wszędzie biegałem, ganiałem, mało co studiowałem.
Pamiętam wtedy, a głównie zupełnie właśnie wsiąkłem w to takie życie. Znaczy mnie najbardziej właśnie interesował ten kabaret studencki i wszystko. Na przykład pamiętam pierwsze programy Kabaretu „Wagabunda”, gdzie z kolei takie nazwiska jak Karol Szpalski, jak Kazimierz Rudzki, prawda. Rudzki, na przykład, mnie zafascynował. W ogóle jako postać, jako konferansjer. Ja go odkryłem wtedy, jakby ja jego głos znałem z Radia. On czytywał anegdoty w Radiu w takiej audycji „Parrasik”. Tam były takie anegdoty o znanych ludziach. To były te czasy radiowe. W każdym razie jeszcze chciałem dwa słowa powiedzieć, że takim klubem studenckim, do którego ja często bardzo chodziłem, był klub „Hybrydy”, z tym że ja tam do tych „Hybryd” chodziłem przede wszystkim na wieczorki, bo tam były wieczorki inne niż teraz. To znaczy, w ogóle muzyką mechaniczną żeśmy pogardzali tam na wieczorkach do tańca, to grali znani jazzmani, tam Jerzy Duduś, Matuszkiewicz, Adam Mussołowski, młodziutki jakiś tam, nie wiem, Włodek Kruszyński, a nie wiem, no, całe mnóstwo można wymienić tych nazwisk. I myśmy, nawet jak ktoś nie tańczył, to sobie posłuchał muzyki, dobrej jazzowej, prawda. I pamiętam też, że masę wtedy grało się w brydża, grało się w kierki, po prostu przesiadywało się w tym klubie. Natomiast, od czasu do czasu, ja tak, wie Pani, zerkałem sobie, co tam się dzieje na górze, w tych „Hybrydach”. Tam była taka salka — ja mówię o tym klubie, który się mieścił na Mokotowskiej 48. To była taka salka — tam nawet próbowali jakiś teatrzyk robić, to nie bardzo szło, natomiast tam się gnieździli poeci.
To się nazywało „Orientacja Hybrydy”, więc tam bywał i Grochowiak, i przychodził młody wtedy, ja wiem, Ibrycht, Gąsiorowski, Czachorowski. Tam cała taka plejada była. Jak mam być szczery z Panią, to wtedy przynajmniej ja mało co z tego rozumiałem. Ja sam studiowałem niby na polonistyce, na seminariach, te poezje, którą mi silnie obrzydzono. Mówię o takiej, typu nawet Leśmian czy coś w tym rodzaju, i tak dalej. Nie daję tego. Natomiast takiej poezji, bez rygorów żadnych, to znaczy – wyrażając się trywialnie – bez rymu, rytmu, średniówki i tak dalej, i tak dalej, ja po prostu nie cierpiałem. Ja po prostu uważałem, że to jest strasznie łatwo napisać. Po drugie, wychowany byłem na takich wzorach właśnie, no, ja wiem, co najmniej skamandryjskich, jak nie romantycznych. To mi się zawsze niesłychanie jakoś podobało. Mnóstwo tej poezji znałem na pamięć. Jeśli sam próbowałem przymierzać, na pewno nieudolnie, to oczywiście tylko i wyłącznie w ramach właśnie pewnego rygoru, pewnej narzuconej sobie dyscypliny.
Z nich się naśmiewałem strasznie. Czasami chodziłem na takie jakieś tam spotkania, wszystko tego. Uważałem co drugiego za grafomana. No, pewno go krzywdziłem trochę, a może i nie bardzo. Niektórych – trudno mi to powiedzieć w tej chwili. To znaczy, nie chcę się akurat na ten temat rozgadywać, ale w każdym razie miałem do tego taki serdecznie zgrywny stosunek, przedrzeźniający. Tam szalał taki, nazywa się Jerzy Leszin, który wydawał takie tam jakieś „Orientacja”, „Widzenia”, jakiś organ tych, tych młodych poetów. Oni byli trochę sprzęgnięci ze współczesnością, to znaczy z tym całym, prawda, turpistycznym ruchem. I oni się tam w tych „Hybrydach” głównie gnieździli.
Teraz jeszcze chciałem powiedzieć taką rzecz, że w pewnym momencie na Uniwersytecie chciano teatrzyk zrobić. Ale to na Uniwersytecie tam paru kolegów się skrzyknęło: robimy teatrzyk, robimy teatrzyk. Nawet wybrali sobie Dürrenmatta, taką sztuczkę „Proces o cień osła”. To była sztuka znana ze słuchowiska radiowego, drukowane wtedy w „Dialogu”. Ja tam w tym miałem uczestniczyć. Oczywiście teatrzyk, więc od razu był reżyser, ja byłem kierownik literacki. Sami kierownicy byli, ale wszyscy też i grali od razu. Prawda, ja tam jakąś rulkę w tym miałem grać.
I wreszcie nas z tego Uniwersytetu wyrzuciło, nie było gdzie tego robić, i myśmy się przenieśli do „Hybryd”. I tu muszę powiedzieć, że ten Leszyc, którego tak się podśmiewałem, wszystko i tak dalej, okazał się człowiekiem o bardzo dobrym sercu, bo on nas tam przygarnął, wpuścił nas tam na górę i pozwolił nam to tam zrobić. Myśmy to zrobili z takim, wie Pani, średnim skutkiem. No, parę osób nawet na to przyszło i tak dalej. Odegraliśmy ten „Proces o cień osła”, ale jednocześnie równolegle odbyła się premiera kabaretu, który oni wtedy skrzyknęli.
To bardzo ważny moment w mojej biografii. Kabaret nazywał się, jak dziś pamiętam, „Kąpiel w Rubikonie”. Jego głównym autorem był taki Maciek Zenon-Bordowicz, który napisał większość tekstów. I tak, mnie się to straszliwie nie podobało. Tam już wtedy Pietrzak się produkował, taka Janina Ostala. Cała tam grupa była w tych „Hybrydach”. Oni śpiewali piosenki. Powiem zaraz, dlaczego mi się to nie podobało. To mi się nie podobało, bo uważałem, że to jest silnie pretensjonalne. Poetyka tego całego programu była taką poetyką takich metafor, typu tam Orfeusz–Eurydyka. Jakieś takie, wie Pani, taki sztafaż mitologiczny trochę do opowiedzenia niby dzisiejszych spraw, które dzisiejszego młodego człowieka obchodzą.
Ja się pamiętam, strasznie z nimi kłóciłem, prześmiewałem się ze wszystkiego i tak dalej. I tam ktoś tego: „No, to zrób lepszy”. Ja mówię: „Psia krew, zrobię”. Za rok gotów był kabaret, który zrobiłem osobiście. Zatytułowałem go „Radosna gęba stabilizacji”. I ten kabaret, tak jak ja przypominam sobie sprzed lat, miał premierę swoją chyba w 1960 albo 1961 roku. Na przełomie 1961/62 zrobił w Warszawie dużo szumu dlatego, że ja poszedłem, świadomie czy nieświadomie, bardzo starym tropem. Znaczy, poszedłem po prostu takim tropem, że ja, proszę Pani, zrobiłem taki kabaret, no, tak sobie wyobraziłem, jak mi opowiadali, że się robiło kabarety przed wojną – tam, czy „Qui Pro Quo” i inne, i tak dalej. To znaczy, że on musi być obraźliwy w stosunku do pewnych osób. Na przykład personalnie zostały one przez nas nazwane. Co tam nam się nie podoba, myśmy wykpiwali. Szmire, powiedzmy, łatwość masowej kultury, takie różne, powiedzmy sobie, pozornie dogodne rozwiązanie, jakie niesie tak zwana nasza mała stabilizacja, używając Różewicza terminu, prawda? A myśmy nazwali „Radosna gęba stabilizacji”, pokazując jej różne, jakby grymasy, odcienie, wszystko i tak dalej. No, to pamiętam, że bardzo ludzie przychodzili, masę wtedy przychodziło ludzi. A wtedy poznałem osobiście, nie wiem, pana Jeremiego Przyborę, poznałem pana Jerzego Wasowskiego pierwszy raz wtedy, mieliśmy się niebawem spotkać znowu. Zrobiłem jeszcze jeden program. Odpowiadam, zrobiłem, bo co z nim zrobiłem? Napisałem gro tekstów, reżyserowałem to i zapowiadałem, a wespół ze mną parę nazwisk rzucę, bo niektórzy pozostali w fachu, przede wszystkim: Marek Pietrzak brał w tym udział, następnie taki Stefan Friedman, proszę pani, Krzysztof Świętochowski. W każdym razie, wiem, że parę osób, potem, jakby, no się uzawodowiło, pozostało, pozostało w zawodzie, prawda, czy estradowym, czy w ogóle szerzej teatralnym, czy satyrycznym. Prawda? I tak dalej, i tak dalej. W 1962 roku zrobiłem dyplom, dograłem do końca program „Ludzie to kupią”. I tu właśnie chciałem powiedzieć: mam taką rzadką okazję, bo wokół tego takie różne plotki często krążyły, i tak dalej, że ja się tak strasznie z nimi pokłóciłem, a zwłaszcza z Pietrzakiem, i tak dalej. Wszystko to jest nieprawda. Nie było tam jakichś większych między nami kłótni, daję słowo. Tylko we mnie było takie mniemanie i miałem bardzo taką dużą tego świadomość, że z chwilą, gdy ja robię dyplom – a mnie bardzo interesowało w ogóle wtedy już i pisanie piosenek i wszystko – muszę powiedzieć, że ku wielkiemu zmartwieniu mojej rodziny. Moja rodzina uważała, że idę na złą drogę, że ja dobrze studiowałem. Powiedzmy, Żółkiewski Stefan, bo… Aha, jeszcze o studiach powiem dwa słowa. Ja zapisałem się na seminarium magisterskie do Jana Kota i studiowałem u Kota jeden semestr. Potem Jan Kot wyjechał, już nie powrócił, nas przeniesiono do Stefana Żółkiewskiego, więc to bym powiedział, no, przenosiny nie były najlżejsze, ale akurat ja pisałem pracę o Witkacym. Pamiętam troszeczkę profil pracy. Mi profesor zmienił, ale pracę napisałem, obroniłem, dostałem piątkę i proponował mi Żółkiewski, żebym został na doktorskim, od razu tym kursie, ale ja poszedłem, proszę pani, na, na tego, na szansonistę. Poszedłem na szansonistę, więc, jak mówiłem, rodzina z lekka ręce załamywała. Co to panie ze mną będzie, i tak dalej, i tak dalej. Po czym właśnie odszedłem z tego studenckiego klubu, dlatego że mnie denerwowało już od dawna coś takiego. Wie pani, co to profesor Bardini fajnie określa zawód student? Żeś już jest stary facet, już właściwie nie przynależy do tego, a ciągle jego status, to jest ten, że taki cudowny, młodzieżowy jest, taki, że raczej ja źle powiedziałem: zawód, student, zawód, młodzież, zawód, młodzież, to jest powiedzenie barwniej, zawód. W rubryce zawód mają wpisane młodzież, prawda? Nie ja siebie uważałem, że jestem facet młody, ale nie, nie mam co udawać. Studencika, którym już być przestałem, zrobiłem dyplom, chcę być zawodowym autorem piosenek, tak sobie powiedziałem. I rozpocząłem, proszę pani, taką moją jakby peregrynację już na zawodowym terenie. Początkowo to mi kiepsko szło. Dlaczego? Dlatego, że z jednej strony może, ja miałem trochę dziwne pomysły. Nie takie banalne, czy standardowe. Napisałem, na przykład, taki pastisz takich typowych utworów sentymentalnych, jakie się tam, powiedzmy sobie, trafiały, czy jeszcze przed wojną, czy zaraz po wojnie. Napisałem takie tango, złamane Orłowem, tego zresztą Grzegorza Orłowa, o którym była mowa, synem rodzonym, czyli moim kuzynem. Proszę pani, napisałem takie tango „Z kim, tak ci będzie źle jak ze mną?”. I pamiętam, że nosiłem to tango do Lidii Wysockiej, wtedy tam dyrektorowej Wagabundy, i ten – i ona nie bardzo rozumiała – mówi, że no, co, to jest troszkę bez sensu. „Z kim tak ci będzie źle jak ze mną?”. Tak, pamiętam, że to na początku wyglądało. Przyjechała wtedy do Polski słynna piosenkarka, przedwojenna Wiera Grand. Zaangażował ją Krukowski do swojego kabaretu. Ona królowała przed wojną. Potem miała taką kartę bardzo tragiczną, bo ją tam pomawiano o jakąś kolaborację czy coś. W ogóle ona wielkie tragedie przeszła. Ona żyje na emigracji chyba do dziś. Ona była świetną śpiewaczką kiedyś przed wojną. Wiera Grand, to było wielkie nazwisko. Pokazywałem to tej Wierze Grand, też w ogóle nic nie poznała się na tym. Dopiero się na tym poznała Kalina Jędrusik. Troszeczkę dzięki Osieckiej. Zresztą – nota bene, zrobiły mi te panie korektę, bo ja tam napisałem takie słowa: „Z kim tak się będzie żyła, jak ze mną?”. I wtedy się śpiewa: „Kto będzie zdrowie miał i nerwy miał takie ścierwo jak ty?”. I powiedziała Kalina Jędrusik, że takie słowo jej przez usta nie przejdzie. „Damie się nie godzi tak śpiewać”. Tam się zmieniły: „Kto będzie zdrowiem miał i nerwy na takie zero jak ty?”. Ja byłem wściekły, bo mi rym skasowały. Ale to, wie pani, dzisiaj się z tego śmiejemy, kiedy sobie przypominamy to z Kaliną. Ale ta piosenka przyniosła mi duże szczęście, dlatego że ona wygrała festiwal w Opolu. I zwróciłem na siebie uwagę wtedy troszeczkę jako ten autor i miałem jeszcze jeden moment strasznie ważny, o którym chcę powiedzieć. Taką giełdę piosenki zrobioną w Warszawie w 63 roku. Tam każdy mógł przyjść, coś zaprodukować, a audytorium oceniało. Audytorium było fantastyczne. Tam przychodzili tacy ludzie jak Sopoliński, Rudzki, Bardini, Stefan Kisielewski przychodził, Jerzy Waldorff przychodził. Oni na końcu na karteczkach głosowali na najlepszy utwór. I ja, proszę pani, tam na jednej z tych giełd wystartowałem z taką piosenką „Niedziela na głównym”. Pomysł mi do niej tak wpadł, że byłem w sali kongresowej na koncercie Gilberta Becua i on miał taką piosenkę, „Niedziela na Orli”, która opowiadała o takim Francuziku, trochę sfrustrowanym, w skrócie, co niedzielę jeździ na lotnisko Orli, patrzy jak samoloty odlatują do Nowego Jorku. Słuchał tego komunikatu lotniskowego anonsującego ten odlot. Tak mu było tęskno na duszy. I słyszę, i zobaczyłem, że tej publiczności w sali kongresowej jak słucha, zwłaszcza że te coś, tak coś tęskno na duszy się zrobiło. Ja wtedy na to zaprotestowałem, prawda, tym, że smutno wam to, kochani, na wszystkie smutki. „Niedziela na głównym” i komunikat: „Pociąg osobowy do Kutna”. I tak dalej, i tak dalej. Więc ta piosenka świetnie na tej giełdzie wypadła. I Rudzki mnie wtedy wziął, i takie polecenie mi wydał. Powiedział mi, że „ma pan te swoje utwory zawsze śpiewać samemu”. Bo mi powiadał tak: „Pisarz, niech pan pisze, tylko niech pan sam nie wykonuje. No, oko pan ma błędne ruchy, pan ma wiatrakowate, głosu pan nie ma”. Takie głosy, tak zwanych zawodowców, padały pod moim adresem. Ja oczywiście bardzo pracowałem nad moim warsztatem, właśnie nad uspokojeniem oka, gestu, wszystkiego, i tak dalej, i tak dalej. Ale pamiętam, że to był dla mnie moment kluczowy, kiedy mi ten profesor Rudzki tak dodał otuchy i powiedział, że w tym kierunku, prawda, trzeba iść, i ja poszedłem w tym kierunku. Pisać takie utwory, które potem tak nazwano: „Że to są śpiewane felietony”. Czyli jakby, wie pani, felietonistyka, tyle tylko, że zrymowana, odśpiewana. I z tego pierwszego okresu najwięcej takich piosenek właśnie w tym guście, który na siebie zwrócił uwagę, napisałem do kabaretu „Dudek”, bo mnie Dziewoński zaprosił do współpracy. To było 64. rok. I przeżyłem taką wielką, wie pani, szkołę pisania pod aktora, że były zabawne scenki. Na przykład mogę tak opowiedzieć, jak Gołas powiedział do mnie i do pana Jerzego Wasowskiego, że „panowie, ja mam taki pomysł na piosenkę, będę wam różne miny pokazywał, a wy mi do nich dopiszcie słowa”. No, i pokazywał jakąś taką minę skwaśniałą, taką, że człowiek znudzony, taki, że ten. Ja do tego dopisałem: „W co się bawić, w co się bawić?”, prawda? Wasowski napisał muzykę, i to Gołas wspaniale śpiewał, a potem ja to zacząłem też śpiewać w swoich recitalach, bo w 67. roku się zdecydowałem, że zacząłem dawać autorskie recitale, więc to się na nie składało. Przede wszystkim ten taki właśnie nurt, ja bym go nazwał taki trochę liryczny, obyczajowy, na przykład, wie pani, z obserwacji tych takich piosenek naszych miłosnych, pewnie jakieś tam sztampy, które się do nich wkrada, prawda? I tak dalej, i tak dalej. We mnie się taki bunt, protest zdradził, żeby to troszeczkę odkłamać, sprowadzić na ziemię, włożyć w jakieś takie bardziej realia codzienne i język, żeby był taki bardziej codzienny. Napisałem taką piosenkę: „Polska miłość”. I potem cały taki jakby cykl, różne portreciki zakochanych Polaków, prawda, z tym takim zwróceniem uwagi, często na żargon, zwłaszcza żargon warszawski. Te różne takie powiedzonka, to zawsze, zresztą do dzisiaj, na recitalach moich cytuję prawdę, że jak słówko „niestety” funkcjonuje, ma funkcje podkreślające się. I na przykład: „jest pani niestety uroczna”, prawda? Elegancko. Czy tam: „Z kim to przez tłoczny peron się przepychają za panią, bynajmniej”, prawda? Albo to: „Och, ty w życiu, ty w życiu, jedyna!”. I potem, wie pani, to zabawnie funkcjonowało. Dlatego, że to wędrowało w ten sposób, że ja to gdzieś usłyszałem, no, chociażby to, prawda? Gdzieś w jakimś, już nie pamiętam, zapadłem tam w uzdrowisku, kiedyś w jakiejś knajpce. Słyszałem, jak to anonsował, ten przy tym kontrabasie stał i mówił: „Dla sympatycznej panny Krysi ze stołu trzeciego, sympatycznego pana Waldka”, prawda? I tak dalej. Gdzieś to miałem zapisane, zanotowane, gdzieś, to we mnie zapadło, prawda? I potem to drogę taką przebiegało, że wychwycone przez mnie, sportretowane w piosence, wracało z powrotem do obiegowego języka, to się tubalizowało, i tak dalej, i tak dalej, bo nagrałem pierwszą płytę w 67. roku, proszę pani. No, sporo tych recitali dawałem i właściwie – tak mogę powiedzieć – to wszystko poszło w takim kierunku, przez te parę lat, gdzieś do 71/72 roku. Tak, mogę powiedzieć, no, pracowałem bardzo dużo, przede wszystkim. No, nad tym takim pewnym właśnie gatunkiem piosenki, czy śpiewany felieton, czy taka obyczajowa liryka, troszkę taka refleksyjna, momentami, no, jakich by jeszcze tutaj parę tytułów trzeba przywołać, trochę ballad napisałem. Jest taka ballada o Dzikim Zachodzie, która się dość spopularyzowała. Potem takich parę ballad, jakby co ja nazwałem, z taką inspiracją swojską. „Balladę o malinach”. To jest taki, jakby takie. Taka inna wersja „Balladyny”. W każdym razie takim to szło nurtem obserwacji obyczajowej, powiedzmy takiego felietonu śpiewanego troszeczkę ballady, czyli jakiejś takiej przypowieści, gdzie materiał, powiedzmy ten, użyty jest dość ogólny, taki no. Z dorobku kulturowego w ogóle wzięty, prawda? Czy tematem będzie corrida, czy tematem będzie western, czy tematem tego. Natomiast tutaj uważamy, żeby ta puenta była zaskakująca, coś nam na dziś mówiąca, prawda i… Wykonywałem te recitale. Natomiast chciałbym Pani powiedzieć teraz jeszcze, bo mi się wydaje, to jest ważne, chyba, że… Ja ogromnie, zawsze byłem admiratorem muzycznego teatru. To znaczy, w każdej z jego form. Bo w każdej z jego form coś tam mnie urzekało. Czy, powiedzmy, w tradycyjnym, takim typie: co się powiada, prawda? Czy nawet powiedzmy, operetkę, jeżeli jest dobrze robiona, tradycyjna operetka. Ale dobrze robiona, może mieć wdzięk i urok, i nie można, prawda, powiedzieć, że ona jest zupełnie do niczego. Czy no, opera, to już jest w ogóle osobne zagadnienie. Kult opery w mojej rodzinie był ogromny, ze względu na nazwisko mojego stryjecznego dziada, Emila Młynarskiego. I wreszcie, tak się gwiazdy nad moją głową poukładały, że każdego z tych gatunków troszkę dotknąłem i chciałem teraz trzy słowa na ten temat powiedzieć, aczkolwiek można było powiedzieć znacznie, znacznie więcej. Otóż, zaczęło się wszystko troszeczkę przypadkiem. W ten sposób, że pewnego dnia zwrócono się do mnie z propozycją z Łodzi. Na razie bez żadnych specjalnie nazwisk, chociaż jest taka propozycja żeby w Łodzi wystawić operę. Na dużej scenie, w wielkim teatrze, która mogłaby powstać, a nie powstała. To znaczy, z jednej strony, muzyka wzięta z kilku oper niegranych Karola Kurpińskiego. Libretto jakieś w duchu epoki, jeszcze nie wiemy jakie. Czy to by mnie interesowało, taki pastisz. Więc, wie Pani, ja na początku dosyć zdębiałem, ale potem zacząłem sobie słuchać tych muzyk, bardzo pięknych. Jeszcze nie bardzo wiedziałem, co by z tym miało być, i potem, największa bomba, że – tak powiem – atut ostateczny został wyłożony na stół, że robić, by to miał Kazimierz Deyna jako swoją pierwszą pracę po powrocie do Polski z takiej, wie Pani, no włóczęgi od 68. roku czynionej po całej Europie. Artystycznej włóczęgi, bo on reżyserował dużo, ale tyle, że nie w Polsce. W ten czas poznałem Deynkę. Zupełnie byłem oczarowany tą osobowością, wspaniałą, i muszę powiedzieć, to on rzucił pomysł, żeby zastosować do tej muzyki. Komedię Wojciecha Bogusławskiego: „Henryk VI na łowach”. I przeżyłem… Tak mogę powiedzieć. Może to banalnie brzmi, ale fascynującą przygodę, taką literacką. Wkładając w tę muzykę Kurpińskiego różne tematy wzięte z Bogusławskiego, a recitative’a były po prostu inne, extense wzięte z tego. Konsultowali mnie w pracy dwaj wspaniali, cudowni ludzie. Z którymi się przyjaźnię do dziś. Mało że przyjaźnie. Szczycę się ich przyjaźnią. I z różnymi innymi rzeczami. Nieraz do nich biegam, dwóch wspaniałych panów profesorów: profesor Zbigniew Raszewski i profesor Julian Lewański. Których w ten czas poznałem przy tej pracy, zresztą dzięki Deynkowi poznałem. I proszę Pani, to się, no tak mogę powiedzieć, fantastycznie udało, to się fantastycznie udało. Czas był taki, jak wiadomo, komedia jest polityczna. O królu, który się od prostych ludzi dowiedział, co dopiero co słychać w jego królestwie. POna miała swój wymiar polityczny w dobie Sejmu czteroletniego, ale ona miała swój wymiar polityczny w 72. roku. Proszę Pani, były naprawdę… To zresztą Waldek ładnie opisać? To były naprawdę sceny nie z tej ziemi. Pamiętam na premierze, na pierwszych spektaklach po premierze, aktorzy wyraźnie śpiewali, na szczęście, i jak tam król miał taką arię, Król Henryk, że śpiewał: „Trzeba mi częściej w kraju wyruszać, więcej, gadać z poddanymi niźli z fagasami mymi, co mnie mylnie informują. I poczynaniami swymi Anglii miłej, mojej zgubę jawną gotują”. To pamiętam, że teatr się trząsł od oklasków. W ogóle było tam duże, bardzo ładnych miejsc, była cudowna scenografia i kostiumy Andrzeja Majewskiego. I bardzo dobrej dyspozycji cały zespół z Teresą Malczyżowską i panem Malczewskim, basem, który śpiewał partię królem. Więc to była taka moja pierwsza przygoda z muzycznym teatrem. Następnie dla Teatru Rozmaitości zrobiłem w manierze. Z kolei, jako tej musicalowej, myśmy to zrobili, myśmy to nazwali „Bajka muzyczna dla dorosłych” z Maciejem Małeckim. Taką przeróbkę utworu Szwarca pod tytułem „Cień”. Co też takie jest, i obyczajowe, i polityczne. Szwarc też jest już przeróbka, bo to jest na podstawie, na podstawie bajki Andersena. Natomiast to nasze, to jest powiedzmy: no, tak się ma to nasze do „Cienia”, jak nie wiem (pepepe 42.34) do „Pigmaliona”. Znaczy: po prostu: wzięta jest pewna kanwa, natomiast jest to całkowicie zrobiony utwór. Prawda? Dla muzycznego teatru. To druga, taka moja robota. Tłumaczyłem „Życie paryskie” na nowo. I wreszcie, proszę Pani, jeszcze raz się dotknąłem. Kurpińskiego. Rzecz się nazywa „Kalmora”. Bardzo ciekawa opera, bo to była jedyna chyba na świecie opera, która traktowała o walce Stanów Zjednoczonych o niepodległość. Napisana w Polsce. To się nazywało: „Stanów Skonfederowanych Jednoczenie Wiekuiste” – tak pisano wtedy językiem gazetowym. Taki był wtedy żaden gazetowy o tym, co się tam działo, i… Kazimierz Brudziński i Kurpiński napisali o tym operę. Libretto prawie zaginęło, ja musiałem odtworzyć ze szczątków, i Dobrzański Jerzy odtworzył muzykę. A ostatnio moją pracą dla opery, proszę Pani, był potężny utwór rozmiarem. Ze skutkiem może nie tak potężnym, ale w każdym razie był brany przez rok w teatrze. W wielkim się nazywała „Matura w lekko”. W siedemdziesiątym, bodaj dziewiątym roku była prapremiera tego. Z kolei, proszę Pani, to idę do tego domu profesor Raszewski, to już napisałem oryginalnie, tylko na podstawie. Fragmentów pamiętnika Odyńca: Odyniec z Mickiewicza. Jako młodzi chłopcy podróżowali po Europie, odbywając mniej znaną podróż. W 1829 roku byli w Genui, gdzie poznali Franciszka Mireckiego, kompozytora, który pełnił tam funkcję kapelmistrza. Mirecki namawiał Mickiewicza i Odyńca, by wymyślili jakieś libretto. Odyniec opisał to w swoich pamiętnikach, wspominając, że podczas spacerów nad morzem zaczęli coś kombinować, tworząc wątki. Trzeba być Polakiem, Legionistą – mówił. Tadeusz, bohater, zakochuje się w pięknej burmistrzance Sylwii. Wkrótce nadpływają barbarescy zbójcy, a Polacy organizują obronę, podczas gdy Włosi stchórzyli. Tadeusz czeka na przybycie legionów, które jedne zostały rozbite, a drugie nie nadeszły. „Ja to wszystko napisałem w formie libretta, a Deynek i Majewski przygotowali to w Teatrze Wielkim” – kontynuował Odyniec. Jednak, jak uważał, efekt nie był zadowalający. Po prostu zabrakło doświadczenia zarówno mnie, jak i Małeckiemu. Ja napisałem zbyt dużo tekstów jak na operę, a on z kolei, moim zdaniem, potraktował muzykę zbyt monumentalnie. Jak to młody kompozytor, wie pan, dostał wielką orkiestrę, więc trudno się dziwić” – stwierdził. „Może kiedyś warto do tego wrócić. Mogę zacytować jeden tekst”. Otóż, w librettcie pojawia się postać starożytnika. Kim byli starożytnicy w tym czasie? Wówczas, kiedy legioniści przechodzili przez Włochy z Dąbrowskim, zaczynało się muzealnictwo, i wielu z nich interesowało się starożytnościami. Zamiast rabować, niektórzy z Polaków szkicowali, zabierali ze sobą kamienie czy inne drobne przedmioty, które miały symboliczne znaczenie. Odyniec przytoczył rozmowę z włoskim starożytnikiem, który zbierał starą broń. W rozmowie padło pytanie: „Co przesądza o klęsce narodu?”. Włoch odpowiedział: „Nie klęska militarna. Różne znane są biegi historii, lecz największa klęska może spaść na naród wtedy, gdy upadną obyczaje. Kiedy umiera demokracja, konsul zmienia się w cezara. Wtedy poczciwych bierze desperacja, a słabych – niewiara. Ideały powoli się wykruszają, a naród staje się gotowy do niewoli”. Polak odpowiada: „A więc idziemy walczyć z tymi podłymi przeniewierstwami, hasłami równości, wolności i braterstwa. Walczymy przeciw kapitulacji, by zaprowadzić władze obyczajową”. Włoch, wzruszony, mówi: „Ufam ci, Polaku. Słowa twoje wzruszają mnie szczerze, bo pochodzą z serca. Lecz bacz, panie kawalerze, byś nie stał się kondotierem”.
Opracowanie: Weronika Klejnocka
Transkrypcja powstała jako część zadania „Alfabet dostępności w Muzeum Literatury” realizowanego w ramach programu „Kultura Dostępna”. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.
Transkrypcja nagrania Maria Dąbrowska. Jak zostałam pisarzem – wypowiedź
Czas trwania: 7’34”
Numer inwentarzowy: M.1597
Nagranie ze zbiorów Działu Fonicznego Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie
W ciągu lat wiele osób zapytywało mnie, jak zostałam pisarzem – [ głos z offu: Maria Dąbrowska] – aby zostać pisarzem, trzeba się nim urodzić. Ale nie wystarcza urodzić się pisarzem, aby nim zostać. Praca w połączeniu z talentem stwarza dzieło. Praca połączona z geniuszem stwarza arcydzieło. Wszystkie rodzaje sztuki wymagają tęgiej pracy, bez której ziarno natchnienia prędko wysycha, ale sztuka słowa jest ze wszystkich może najbardziej złożoną, bo słowo artystyczne musi mieć rytm i melodię jak muzyka, mienić się barwami jak malowidło, być wypukłe i kształtowane jak rzeźba. A nadto musi posiadać treść pojęciową w wyższym stopniu niż wszystkie inne sztuki. Resztę rzeczy, co – prócz pracy i wrodzonych uzdolnień – składają się na powstanie dzieła literackiego, pisarz zawdzięcza ludziom, przyrodzie, światu.
Ale prawda, miałam mówić całkiem konkretnie o sobie. Otóż kiedy miałam niecałe 8 lat, zwykły bieg dnia poprzedniego w naszym domu wydał mi się nagle takim cudownym odkryciem godnym utrwalenia. Zeszyłam sobie z arkuszy papieru, słusznie tak zwany, zeszyt i od 6 rano do późna wieczór, przenosząc się ze swym stołeczkiem od progu do progu, pisałam ołówkiem wielkie opowiadanie o tym, co się tego dnia w naszym domu od rana do nocy działo. Niebawem napisałam, już piórem, drugi mój utwór – wiersz o czyżyku, co wił gniazdko w świerdku przed szczytowym oknem naszego wiejskiego domu. Nie zostało mi w pamięci ani jedno słowo tego wiersza. Jeszcze pamiętam związane z owym czyżykiem potężne, olśniewające wzruszenie – do dziś zbyt wielkie na jakiekolwiek słowa.
Mając 15 lat, napisałam dwa opowiadania, posłałam je do „Gazety Kaliskiej”, a wkrótce, ku memu osłupieniu, zobaczyłam je wydrukowane. Napisałam w owych czasach całą górę artykułów, ulotek i broszur spółdzielczych, społecznych, patriotycznych, wychowawczych. Tak większość rzeczy służących doraźnym, choćby najdonośniejszym interesom chwili – wszystkie te moje utwory poszły w niepamięć i są jedynie, jeśli się zachowały, dokumentem czasu. Minione, ale wciąż przeżywane wzruszenia artystyczne domagały się tymczasem coraz natarczywiej swego wyrazu. Aż wreszcie pewnej wiosny przemogłam nacisk środowiska i zaczęłam pisać opowiadania o charakterze czysto artystycznym, które weszły potem do mojego młodzieńczego zbiorku pod tytułem „Uśmiech dzieciństwa”.
Moi przyjaciele społecznicy wołali, rwąc włosy z głowy: „Co Pani robi? Po co Pani pisze te głupstwa, te dyrdymałki?” Lecz byli inni przyjaciele, którzy mówili: „Niech Pani jak najprędzej rzuci wszystko i weźmie się na serio do twórczości artystycznej”. Słuchałam tych głosów z jednaką czułością, gdyż i jedni przyjaciele, i drudzy życzyli mi jak najlepiej. Wiedziałam też dobrze, co zawdzięczam okresowi pracy społecznej, ale wiedziałam i to, że cokolwiek mówią jedni i drudzy, ja pójdę za głosem powołania, który dość późno, co prawda, kazał mi podjąć na dobre twórczość pisarską-artystyczną. Przyniosła ona w ciągu 20 lat utwory: „Ludzie stamtąd”, „Noce i dnie”, „Znaki życia”, „Geniusz sierocy”, „Stanisław i Bogumił”, ale jeszcze nie znalazłam epickiego wyrazu dla naszych patetycznych i trudnych czasów. Prawdopodobnie w ogóle go nie znajdę; być może rodzaj epicki skończył się bezpowrotnie i wyrazić w nim zawiłości naszej epoki już niepodobna.
Opracowanie: Weronika Klejnocka
Transkrypcja powstała jako część zadania „Alfabet dostępności w Muzeum Literatury” realizowanego w ramach programu „Kultura Dostępna”. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.
Czas trwania: 16’18”
Numer inwentarzowy: M.1714
Nagranie ze zbiorów Działu Fonicznego Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie
Ja sobie zdaję sprawę z tego doskonale, że ja na pewno to zjawisko, o którym mówię, trywializuję, że w takiej wypowiedzi szybkiej ja mogę pewne sprawy tutaj zaciemnić czy powiedzieć niejasno, ale jeszcze raz wrócić po prostu do tego, że dla mnie po prostu wzorcem, rzeczą odwieczną są po prostu klasycy. Jeżeli wracamy do źródeł, jeżeli wracamy do klasyki czy w teatrze, czy w literaturze, obojętne, czy to, czy to będą wzorce antyczne, czy to będzie nie wiem, wielka powieść dziewiętnastowieczna, że będzie Tołstoj, czy to będzie Czechow, czy Dostojewski. To w każdym razie jedno jest pewne. Jedno jest pewne, że kiedy ja śledzę dzisiejsze te próby literackie, te wszystkie różne wzory, te wszystkie różne, te, te wszystkie różne okrzyczane, często modne rzeczy, ja sobie zawsze zadaję jedno pytanie: mi się wydaje, że, na miłość Boga mi się wydaje, że oni po prostu, na przykład, nie mają jednej, podstawowej rzeczy, którą musi mieć pisarz – nie mają daru opowiadania, umiejętności skonstruowania ciekawej historii. Przecież jakbyśmy nie patrzyli na całe uwarstwienie filozoficzno-obyczajowe, historiozoficzne, jednocześnie np. u Dostojewskiego, to – poza wszystkim innym – jeszcze to są fascynująco opowiedziane przygody, historie, jakieś zdarzenia. Ja przecież no nie wierzę, żeby pisarz, kiedy się zabiera do roboty, nie miał tego świadomości, że on po prostu częstokroć, no, nudzi straszliwie ludzi. Ja nie mówię, że to jest kryterium atrakcyjności, że od razu, że to ma być kryminał, że to ma już dreszczowiec, że to ma być rzecz, która musi być taka atrakcyjna, wie pani, ale ja jednak tego szukam. Poza tym jest takie sformułowanie timing – angielskie sformułowanie timing: poczucie czasu. Poczucie czasu, czas płynie, nie wiem. Coś wymyślili nie głupio kiedyś, podobno Grecy starożytni, że ta lekcja 45 minut trwa. To jest mniej więcej tyle, ile umysł ludzki może percypować. I potem trzeba przerwę zrobić i potem drugie 45, i do domu. Najbardziej takie przedstawienia lubię. Tak że jak nie każą siedzieć po parę godzin. No, może czasami jakieś zdarzenie, jakieś coś jednorazowego, ale tak normalnie to ja lubię, jak jest krótko, a treściwie. No, strasznie to może banalnie brzmi. Prawda, ale z kolei może też, i dlatego jeszcze taką formą zajmuję. Mnie na przykład nigdy, taka jakaś literatura szersza czy proza nie pociągała, się nie sposobiłem do napisania noweli czy powieści i tak dalej. Nie mam takiego temperamentu, po prostu. Inni to robią znacznie lepiej czy mają jakieś pomysły, powiedzmy, żeby to zrobić tak, wie pani to, jak ja mam się przymierzyć, przymierzać i napisać nieudaczną… Ja już napisałem ze 3, 4 libretta, formy dramatyczne, które nie są takie strasznie udane, chociaż takie to są moje kochane dzieci, wie pani, że po prostu wolę pozostać, wolę pozostać przy tej mojej formie skrótowej, wie pani, wierszyka, pioseneczki, lapidarnie, krótko, dąży do sensu. Jeszcze może, jak dowcipnie trochę, to już w ogóle wspaniale, jeżeli się tak uda. No i po prostu wie pani, może mnie kiedyś coś przywidzi? Tak troszeczkę usiłowałem momentami jaki materiał gromadzić, że może jakieś tam troszeczkę, jakieś takie wspomnienia czy refleksje, czy obserwacje, ale dosyć mi to zawsze ciężko, dosyć mi to zawsze ciężko idzie.
Jeszcze chcę powiedzieć o jednej. takiej drobnej mojej, jakby powiedzieć, przygodzie literackiej, która tak się zrodziła, że po prostu dokonałem tłumaczeń. Dokonałem tłumaczeń z Jacquesa Brela To się też tak wzięło w 82 roku, jak się zaczął stan wojenny. To ten Brel, na przykład tak mogę powiedzieć, to było takie moje antidotum, troszeczkę na czas, który się wokół nas tak zagęścił, że ja osobiście w takim momencie to zawsze się lubię czymś zająć, po prostu czymś się intensywnie zająć. Się zacząłem zajmować tymi tłumaczeniami, o których zawsze wszyscy mówili, że to jest nie przetłumaczalne, że jest taki straszliwie trudny, taki hermetyczny, i tak dalej. Francuski znam – znaczy znam, no, znam go, powiedzmy tak, że się tam uczyłem na lektoracie, byłem we Francji trochę. Mam taką obiegową znajomość języka. Poza tym mam słowniki, mam przyjaciół Francuzów, którzy znają biegle hargot i mogą poradzić i tłumaczy znam wybitnych, takich jak tam, Jerzy Lisowski i Artur Międzyrzecki, prawda, a że jest się zawsze kogo poradzić, dlatego, że w sumie przetłumaczenie takiego utworu Brela poza różnymi ideami, które ja mogę mieć, bo ja mam, wie pani, na temat tłumaczeń swoje poglądy całkowicie amatorskie – ja jestem tłumacz amator, ja nie jestem tłumacz zawodowy. Zresztą, na przykład Lisowski mi powiedział, że dzięki temu właśnie, że jestem tłumacz amator to ja w ogóle tego Brela mogę przetłumaczyć, bo zawodowcy uważali, że trzeba się poddać w pewnych momentach. A ja nie, ja pamiętam – strzelałem jakieś swoje pomysły dziwne, nagle takie, wie pani, na zasadzie tej starej anegdoty żydowskiej, prawda? Jak to ten najdroższy kamień czy te perły trzeba było przepołowić, prawda, i każdy jubiler się bał. A taki jubiler, jeden w takim kantorku małym, dał dziecku i to dziecko pyk, i to pękło na 2 połowy cudownie równo. A puenta była, że jemu ręka nie drgnie, bo on nie wie co to warte, prawda. To jest z mądrości żydowskich, ale to jest bardzo, naprawdę ten na rzeczy, przy takich tych rzeczy jeszcze faktycznie może mnie ta ręka tak nie drżała, jakby zadrżała temu zawodowemu tłumaczowi. Oczywiście, że liczy się zawsze efekt. Jak mówię, prawda, to wyszło, to znaczy po prostu, rzecz się sprawdziła w odbiorze. Trzymały się dobrze te teksty muzyki, bo powiedzmy już po pewnych doświadczeniach do tego przystąpiłem. Bo ja kiedyś się zabierałem za Brela, bardzo dawno temu. On był w Polsce chyba w 66 roku już wtedy próbowałem przekładać pamiętam, że przymierzałem się do Ne me quittez pas i nie bardzo mi to dobrze szło. Tu miałem dużo czasu, powolutku pracowałem bez pośpiechu, i właściwie, no, mogę powiedzieć, że ten, że efekt, prawda, pozytywny to dało. W teatrze się taki spektakl ukazał Ateneum, pod tytułem „Brel”. Przetłumaczyłem też trochę Wysockiego, Włodzimierza Wysockiego, który obok Brela, ja wiem jeszcze można do tego dodać parę nazwisk: Okudżawy czy Brassensa. A to są tacy dla mnie, no, arystokraci tego gatunku, prawda, słowa poetyckiego, słowa, słowa śpiewanego, ale raczej te powiedzmy przekłady, to jest rzecz taka, którą uprawiam z rzadka, jak mówię, nie mam siebie za dar, jeżeli muszę, znaczy zabierać się do takiej rzeczy, którą rzeczywiście bardzo lubię, do której mam taki stosunek, no, dosyć bym powiedział, emocjonalny, co nie znaczy, żebym potem miał z kolei stosunek emocjonalny do swojego przekładu, że jak już to przetłumaczył, to takie świetne. Tylko potem się muszę radzić, sprawdzać, prawda. Na przykład były takie dwa czy trzy utwory Brela za, które się zabrałem i rzuciłem, bo mi nie szło, bo się nie udało, ale parę tłumaczeń ładnych rzeczywiście zupełnie piosenek, bo był to po prostu też właśnie bardzo dobry poeta, Brel. To tylko, że się wypowiadał w śpiewie, zresztą był uznany za poetę. We Francji do tego troszeczkę jest inny stosunek niż u nas, prawda, bo to jest taka seria Chansons et poèsie, i tam w ogóle wydają normalnie, tak jak zbiorki bez nut. Bez nut, tylko wydają po prostu i prawda, i Leo Ferrer i Brassens, i Aznavour właśnie, i Brel. I, no, ci wszyscy prawda, którzy się wypowiadają, to, co się tam nazywa chanteur poète, to nawet jest takie słowo, takie określenie, na pewien, na pewną profesję, prawda. Więc reasumując te moje wszystkie uwagi: ja bym bardzo nie chciał, tylko, żeby jedna, jeden obraz z nich mój wywierał. To znaczy taki, że na przykład, że ja jestem jakiś mizantrop, że mi się nic nie podoba, że ten, nie, przeciwnie, wie pani, przeciwnie, ja mam cały czas w sobie przy świadomości, że ja się będę tam wymądrzać, trochę że tego, że takie ceny, ale mam taką w sobie wielką wiarę w potęgę ludzkiej inteligencji. I drugą, w poczucie humoru. Uważam, że jedna z najwspanialszych wspólnot, jaka łączy ludzi na całym świecie, to jest wspólnota, kraina wspólnego poczucia humoru i po tym ja bardzo często to są dla mnie znaki identyfikacyjne. Ja po tym bardzo często rozpoznaję ludzi. Jeżeli widzę, że wspólne sprawy nas śmieszą, dlatego że obok czegoś takiego jak poczucie humoru, istnieje też odczucie powagi. Przeważnie wie pani z faktu, że ktoś pisze frywolne wiersze i tak dalej, i tak dalej, nie musi wcale wynikać, że on jest tylko i wyłącznie taki. Znowu wrócę do takiego mojego ulubionego przykładu, Hemara, dlatego że akurat teraz siedzę nad jego twórczością, twórczością, która na pewno wymaga przypomnienia: To był człowiek… Okazał się być człowiekiem, który właśnie troszeczkę miał taki tego kompleks, że wszyscy uważali, że on jest tylko taki kabareciarz, że tylko frywolne pioseneczki albo sentymentalne i tak dalej, a on w paru swoich wierszach dotknął spraw, których moim zdaniem mało kto dotykał. I na sposób bardzo poważny, na sposób bardzo poważny i odważny. I miał właśnie tę odwagę satyryka, prawda. Powiedzenia prawdy i rzeczy przykrych, i rzeczy niewygodnych. Tam, gdzie, tam, gdzie, prawda, być może wygodniej by było przemilczeć, albo jakimś takim zgrabnym sformułowaniem, się z tego wszystkiego wywinąć. Więc mi się wydaje po prostu, że nie tracąc tej nadziei, nie tracąc tej nadziei na tę wspólnotę i na to, że cały czas – ja to tak sobie nazywam – że jest jakichś takich paru ludzi, pań, panów – ja ich nie znam osobiście, ale ja wierzę, że oni istnieją i że na każdym moim koncercie ktoś taki jeden, siedzi i nie sprawdza. Jeżeli ja się ktoś będę obsunę, zacznę robić takie rzeczy lżejsze pod publiczkę, bardziej jakieś trywialne, wszystko i tak dalej, będą rozczarowani. Więc tak po prostu mi się wydaje, trzeba ufać. Tak, trzeba wierzyć, i trzeba też wierzyć w to po prostu, że przy tej sztafecie pokoleniowej, jak ktoś zareagował, opowiadał i tak dalej, i tak dalej, prawda, z tą naszą młodzieżą też tak całkiem źle nie jest. Znaczy, że znam bardzo dużo młodych ludzi, powiedzmy rówieśników córki mojej i starszej, i młodszej, którzy są, którzy są krytyczni, którzy są zbuntowani, którym się całym mnóstwo rzeczy, prawda, nie podoba, ale też niektórzy widzę na przykład taką zabawną rzecz po tych moich piosenkach. Wie pani, że jeżeli na przykład przecież to jest jakby drugie pokolenie, nowa zmiana, kiedy ja zaczynałem, to mieli po 5 lat. Prawda, i oni przychodzą, ja często śpiewam moje stare piosenki. Akurat tak się składa, że one nie są szeroko, tak bardzo popularyzowane. Nie mogę powiedzieć rozpieszczały tamte, wie pani, massmedia i tak dalej, żeby moje płyty są dawno wysprzedane, były zawsze w małych nakładach. Radio gra od czasu do czasu, nowych piosenek od lat tam nie nawiązałem. Czyli jak mam ten kontakt bezpośredni, czy też z książeczką przychodzą, prawda? Albo słuchają, to widzę, że to jest jakby druga zmiana, dla których te sprawy, o których ja mówię, mimo że przeminął pewien czas, i tak dalej, i tak dalej, ale jednak jakaś postawa, jakiś światopogląd w nich zawarty, jakieś forma artykulacji tego wszystkiego, gdzieś tam coś im mówi, jest dla nich atrakcyjna, ich to bawi: no, słuchają tego, słuchają tego, cytują powiedzonka, wszystko tego. Czyli dla mnie to jest jakby jakieś potwierdzenie celowości, prawda, tego, co się robi, a jednocześnie pozyskanie tego partnera, bo teraz on już mi będzie śledził, prawda, on już nie będzie śledził, a teraz będzie dalej: acha, a co nowego? A tutaj coś się zmieniło, wszystko i tak dalej. „A pan co, proszę pana?” Tak mówił do nas profesor Rudzki zawsze. „W jaki sposób pan reagujesz na coraz bardziej otaczającą nas rzeczywistość?”. La vie en poèsie encore. Wspaniałe. Więc, no właśnie, to jest zawsze interesujące. Mi się wydaje, że zawsze, że o tym nie można zapomnieć, o tym nie można zapomnieć. I nie można zapomnieć o tym, że po prostu żeby tam nie wiem co, że jacyś smokierzy czy klakierzy, że wie pani wszystko i tak dalej, ale trzeba pamiętać jeszcze – jeżeli sam człowiek tego spojrzenia takiego kontrującego nie ma, to trzeba robić to założenie przy tej wierze w potęgę ludzkiej inteligencji i poczucia humoru, że jest trochę takich ludzi, którzy obserwują, którzy śledzą, czegoś oczekują, stawiają jakieś wymagania, a jednocześnie czasami oczekują tak samo – nie tylko, że oni są tymi surowymi sędziami, ale tak samo często i oczekują, czegoś. No, mi się wydaje rzeczy bez której żyć się nie da. Troszeczkę nadziei, troszeczkę otuchy, jakieś iskiereczki czegoś. Prawda, wie pani, ja zawsze mówię: tak, na pewno potrzebny jest ten cały nurt, taki rozdrapywania ran, tego obrazoburstwa, wszystkiego, tylko że uchwycić w tym trzeba właściwe proporcje. Znowu bym na ten temat musiał z panią długo gadać, prawda, ale moim zdaniem to jest tak często, że to tak się tyczy jakieś satyry i wszystkiego, i tenże. Często jest potrzebniejsza, tak, że znaczy: nie można zostawić człowieka bez, bez tej jakiejś iskiereczki, bez jakiegoś promyczka. Tak, prawda, że owszem, tak, trzeba nagadać jeszcze o tym wcześniej mówiłem: trzeba nagadać, ale ja najchętniej nagaduję, co mi się nie podoba u tych ludzi, których ja lubię, i co do których ja mam na przykład świadomość. To to jest takie, wie pani, sformułowanie jeszcze z oświeceniowej, że tak powiem literatury rodem, prawda, że on się poprawił, żeby poprawić. Prawda, to jest człowiek poprawiony. Tamtejsze myślenie racjonalistyczne i tak dalej, zakładało taką możliwość, że będzie grzesznik poprawiony, na przykład, prawda. No, więc ja może bym na tym skończył. Dziękuję.
Opracowanie: Weronika Klejnocka
Transkrypcja powstała jako część zadania „Alfabet dostępności w Muzeum Literatury” realizowanego w ramach programu „Kultura Dostępna”. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.
Czas trwania: 46’54”
Numer inwentarzowy: M.1713
Nagranie ze zbiorów Działu Fonicznego Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie
Dalszy ciąg tej arii, prawda, tego starożytnika, on powiada, tak: „Słowa te wzruszają szczerze, bo się w sercu rodzą szczerem. Lecz bacz, panie kawalerze, byś nie został kondotierem. Dobrze nad tym się zastanów, bo twa głowa rozpalona nie przenika wielu planów Francji i Napoleona. Może lepiej szable rzucić, dla Francji krwią szafować. Do ojczyzny miły wrócić i tam co się da ratować, choćby język. Jak Donatus Gramatikus urbis Romae walczyć o poleta status ale tam, we własnym domu. Odpowiada Polak: być może kiedyś znajdziem się w niewoli, co jeno takiej walki nam dozwoli. Lecz chociaż jesteś mądry i uczony, ja w polskiej barwie wrócę w polskie strony. To ci jeszcze Polak jednej myśli słucham: dum spiro, spero, póki żyję, ufam”. I drugi tekst, który króciutko bym chciał z tej „Awantury w Recco” zacytować, to proszę pani tekst, finał. Finał jest taki, że Polak sadzi drzewko wolności i odchodzi walczyć dalej. Taki był tam obyczaj, że sadzono drzewka wolności, które są, rosną do dzisiaj jako wielkie drzewa. Dąbrowski takie drzewo zasadził między innymi, zdaje się w Reggio di Calabria. Kiedy już to drzewko sobie tam rośnie z tyłu zasadzone to wszyscy śpiewają, taki cichy chór: „Rośnij, nam rośnij drzewko wolności, drzewino krucha. Pozwól się ludziom wyzbyć małości serca i ducha. Niech Twojej listki zielone dają sercu nadzieję. Niech obyczaje nie upadają, a nie zmarniejesz. Niech wita ciebie drzewko ochoczo człek wesół, żwawy i niechaj w twoim cieniu się toczą dobre zabawy. Niechaj przy każdym wichru porywie liście twe szumi, że tylko naród wolny prawdziwie bawić się umie. Rośnij nam rośnij drzewko wolności, drzewino krucha – krucha drzewino, przepraszam – tym, co zostało niech dni w radości i śpiewie płyną. A tym, co z tęskną odchodzą śpiewką w daleką stronę, dodaj otuchy wolności. Drzewko, drzewko zielone”. I tak się opera kończy. Oczywiście w paru słowach o niej powiedziałem. Niemniej muszę powiedzieć, że to com pisał, i przy tym Henryku VI i przy Kalmorze, i tutaj przy „Awanturze w Recco”, to mogę powiedzieć, że to jest może taka miłość nie najbardziej odwzajemniona, wie pani, jest taki syndrom, co się często zdarza. Ja mogę tylko przez jakieś przykłady odległe i bardzo wspaniałe to powiedzieć: no, ale powiedzmy, że ja słyszałem, że Andersen w ogóle nie przywiązywał większej wagi do bajek, które pisał, marzyła mu się, ja wiem, ta drama jakaś olbrzymia, wspaniała, a te bajki, każdy na boku umie. Ja mówię oczywiście wie państwo to toute proportion gardé, prawda, ja też najbardziej tak najbardziej con amore to traktowałem właśnie te libretta, które ja wiem no gdzieś były, ale słuch o nich wiecznie zaginął jak do tej pory. Natomiast faktycznie, rzeczywistością moją są po prostu piosenki. W większości piosenki satyryczne, więc o tych piosenkach bym powiedzieć mógł tyle, że jakby takie dwa gatunki rozkładam, prawda, przede wszystkim piosenki pisane dla mnie samego znaczy, te, które wykonuje. To nie znaczy, że te najlepsze sobie wybieram i tak dalej, ale te które jakby ja w swoim recitalu wykonuję, które stanowią moją wypowiedź i oczywiście one są przeważnie satyryczne i przeważnie się staram, żeby one były jakimś komentarzem czasu, który biegnie, prawda. To znaczy, oczywiście najpiękniej by było, żeby jednocześnie było w nich coś. Co pozwala im przetrwać, że to nie tylko z komentarzem, że w tym i w tym roku było tak i tak, i teraz taki i taki utwór, prawda, ale ten czas jest ważny. Pisze też sporo utworów tak zwanych lirycznych. Po prostu zwyczajnych piosenek, bo utrzymuje się z tego. To jest mu zawód. I do takiego zawodu dobrze przylega określenie tekściarz. Ja się za to określenie wcale nie obrażam. Czasami bywa, że tekściarstwo się przerodzi w poezję, bywa, to już nie mnie o tym sądzić, prawda. Natomiast chciałbym może właśnie o tym dwa słowa teraz. Otóż, mianowicie: to jest tak, że w tym gatunku, w tej dyscyplinie, znaczy, kiedy się ma bez przerwy do czynienia z muzyką to poza tym, że można mieć lepsze czy gorsze pomysły, można mieć więcej czy mniej talentu, prawda, i chęci, i pracowitości, i tak dalej, istnieje jeszcze coś takiego jak warsztat. Warsztat, który trzeba doskonalić bez przerwy, bez jednej przerwy. Trzeba cały czas starać się iść w przód. Co jest największym problemem warsztatu tak zwanego tekściarza, człowieka, który pisze po polsku teksty do muzyki? Przede wszystkim ten przysłowiowy rym męski. To jest problem, prawda, umiejętność tworzenia go, posługiwania się i tak dalej, i tak dalej, ale jest problem drugi, znacznie moim zdaniem ważniejszy. To jest problem taki, że tekst piosenki tym się powinien różnić od tekstu wiersza, że jednak powinien śpiewać. Wiersz nie musi, a tekst piosenki musi. To znaczy, z jednej strony jeżeli się pisze do muzyki, jeżeli pierwsza jest muzyka, a tak pisali wszyscy klasyczni tekściarze. Ja za jednego z najklasyczniejszych uważam, na przykład Mariana Hemara. On napisał kiedyś taki reportaż z oranżerii piosenek, to się nazywa. Tam zaczyna, że „Jestem hodowcą piosenek, wyhodowałem mnóstwo gatunków takich innych, szczepiłem dziczki na szlachetnych i szlachetnych na dziczkach”, prawda, także żartuje i gawędzi. W pewnym momencie nagle z tej gawędy, takiej pół serio, parę słów serio, że, na przykład, tekściarz musi być człowiekiem muzykalnym i musi mieć ucho do tak zwanego elementu muzycznego, bo jeżeli dostaje melodię, melodia też musi być porymowana. Jedna fraza odpowiada drugiej, w tekście to musi mieć swoje odpowiedzi. Jeżeli nie ma, tekst jest niedobrze napisany. Po prostu. Ja zawsze pierwsze co patrzę, jak jest piosenka zrobiona, czy zgadza się jej muzyczny z rymem tekstowym, czy się nie zgadza, jak się nie zgadza, to mnie nie interesuje. To jest pierwsza sprawa, to jest druga sprawa. W tym musi być jakiś wdzięk. Piosenka, jak mówił na przykład Hemar, ja się pod tym podpisuję obiema rękami – może być banalna w tematyce i muzyka też nie musi być arcydziełem, natomiast związek tych dwóch elementów musi być arcydziełem, Arcydziełem. Duże słowo, powinien być jedyny w swoim rodzaju, pełen wdzięku, niepowtarzalny, śliczny, piękny, tak, żeby słowo miękkie, przyjemne, delikatne, z miękką, przyjemną, delikatną frazą cudownie współgrało i on to umiał zrobić znakomicie. Właśnie Marian Hemar, zapomniany, może właśnie troszeczkę trzeba go przypomnieć, autor piosenek to jest jedna rzecz. Teraz druga sprawa, niesłychanie ważna: Dlaczego pasjonuje piosenka? Bo piosenka, to jest taki szczególny gatunek, gdzie w skrótowej formie, zagęszczonymi środkami operując, można niesłychanie dużo powiedzieć. Niech pani sobie przypomni taką scenę z filmu „Kabaret”, gdzie młody hitlerowiec śpiewa piosenkę. Moim zdaniem ta jedna sceneczka więcej znacznie nam mówi o faszyzmie, o nazizmie, o wszystkim tym, wie pani, straszliwym, co się zbliża niż nie wiem ile stron napisanych, prawda czy odegranych w dramacie, scen i tak dalej. Ta jedna chwileczka, ta jedna chwileczka, to są możliwości tkwiące w gatunku. Tu bym jeszcze chciał powiedzieć, właśnie o dalej, jeszcze o gatunku. Daje wspaniałe możliwości aktorowi. Jeżeli jest inteligentny aktor obdarzony dużym wnętrzem, osobowością, ja to nazywam, że musi mieć jakąś tajemnicę w sobie. To jest dla mnie podstawa aktorstwa w ogóle. Facet musi mieć, czy kobita, co się staje, nosić jakąś tajemnicę ciągle, jakby nie rozszyfrowano przez nas. I teraz poprzez różne postaci, w kogo on się nie wcieli, a może się po prostu właśnie w jakiegoś lirycznego bohatera, który przez chwilę się znalazł właśnie w sytuacji takiej, powiedzmy, że chciał w piosence miłość wyznaje, szczęśliwą czy nieszczęśliwą, wszystko, ale jednocześnie musi być ciekawy w środku, ten ktoś prawda. To piosenka tworzy doskonałe możliwości. Doskonałe możliwości. Tylko znowu, to musi być napisane, wycelowane, to właśnie napisane w sposób niesłychanie przemyślany, więc ja przeszedłem bardzo wielką szkołę pisania piosenek kabaretowych, przede wszystkim dzięki cudownemu kompozytorowi, wspaniałemu człowiekowi, panu Jerzemu Wasowskiemu. Ja go poznałem na próbach kabaretu Dudek w 63 roku i do samej śmierci pisałem z nim piosenki. To mało kto wie, że w ostatnich paru życiach pana latach życia pana Wasowskiego, myśmy napisali kilkanaście naprawdę bardzo fajnych piosenek kabaretowych, z których bardzo dużo niestety do tej pory skreśla mi cenzura. Po prostu uważam, że całkowicie niesłusznie, bo nic tam w tym znowuż takiego w tych piosenkach nie ma. Nawet mogę zaraz taki jeden tekst, jeden niewinny, całkowicie zacytować, który obdarzał pan Wasowski swoją śliczną muzyką. Zanim to się stanie, chcę po prostu powiedzieć, na czym ta szkoła polegała. Pisał tylko i wyłącznie do tekstu i właśnie on się z kolei starał odtworzyć ten rym muzyczny w swoim, rym tekstowy w rymie muzycznym, robił rzecz odwrotną, prawda, ale żądał od tekstu niesłychanej logiki i precyzyjności. Dlaczego on mnie nauczył niesłychanie prostej rzeczy? To jest tak proste jak parasol to się mówi, ale warto jest, o tym powiedzieć. Tekst piosenki jest przeznaczony do wypowiedzenia publicznego, do wyśpiewania publicznego, w związku z czym wykład myśli musi być absolutnie jasny. Jeżeli przez sekundę się coś zaciemnia i nie tłumaczy jasno i słuchacz na tym zatrzyma uwagę, to już przeleci następna zwrotka, prawda? To nie jest cicha lektura, gdzie można sobie kartkę cofnąć. Aha, to, o to jemu szło. No nie, tym się właśnie różni tekst piosenki na estradę od tekstu wiersza. Wiersz może być trudny, zaciemniony, a kombinuj, rozszyfrowuje te rebusy, które tam są, a tutaj nie ma. Nie, to może być niesłychanie nieproste w ogóle, ja wiem w swoim zamyśle to może być jakaś gra. W ogóle najlepsze piosenki to są takie, że to jest rodzaj gry z publicznością, prawda? No, domyślcie o co mi chodzi, bracie, prawda i tak dalej, ale jednocześnie z drugiej strony musi być ta jasność wykładu, precyzja wykładu myśli. To znaczy, że po prostu przez chwilę nienawidził Wasowski nieudolności warsztatowych. On zupełnie odrzucał precz wymysł, że jeżeli ktoś z rymował na przykład, nie wiem, czas i żal to krótki i tu krótki, tu jednosylabowiec i tu jednosylabowiec, no a czas. To jest raczej rym las, a do żal, to jest dalej najprościej mówiąc trywialnie, ale mówi: panie no, to trzeba czysto zrymować. I faktycznie, jak to jest prześledzone w tekstach, które pisywał Tuwim czy w tekstach, które opisywał schemat, czy w tekstach to będzie Jeremi Przybora, to tam jest porymowane wszystko w dyscyplinie niesłychane. No, i teraz może takie tekst właśnie, który napisaliśmy chyba w 82 roku z panem Wasowskim, się nazywa „Tupnął książę”, to tak jak w zasadzie małego przerywnika. Potem będę mówił tak:
Tupnął Książę, aż zatrząsł się kasztel
i zaryczał w swej omnipotencji
„Ciągle tylko gips i leukoplaster?
Ech, sokoły, ciut więcej inwencji!
Czas zmurszałe rozbijać struktury
wzwyż posuwać się po szczeblu szczebel
rób mnie konkurs, Ministrze Kultury
na najbardziej atrakcyjny knebel!“
Bo ciągle mnie w humorze złym
ponury utrzymuje fakt
że wyszczekanych w kraju mym
wciąż się knebluje byle jak
A ja bym, ministruńciu, chciał
by knebel miał i sznyt, i szyk
by kto go w gębę będzie brał
potrafił go polubić w mig
Ot, bywa, gdy śniadanie jem
tak sobie myślę nie od dziś
by w kneblu była – czy ja wiem
ta jakaś artystyczna myśl
Wiesz, żem mecenas pięknych sztuk
artystów lubię – póki co
niech więc projektów dmuchną huk
goń ich, sokole, po to są!
Komunikat więc dmuchnął Minister
i do dworskiej prasy, i do radia
i artystów sporządził był listę
zaproszenia rozesłał i wadia
I rozkwitła swobodna myśl twórcza
ten fundament rozwoju kultury
aż zakrzyknął Książę: „Tera, kurcze
będzie jednoosobowe jury!“
I zaczął Książę przegląd prac
i myślał sobie: „W to mi graj!“
bo takich twórczej myśli rac
nie widział dawno jego kraj!
Na przykład kneble były tam
co miały malinowy smak
dla panów inne i dla dam
twarzowe, zgrabne nie wiem jak
Tu knebel à la de volaille
a ówdzie knebel à la blin
rzekł Książę: „Brawo! W to mi graj!
tak się idea wciela w czyn!“
A zwłaszcza jeden knebel miał
utrafić celnie w Księcia gust
a był to knebel, co miał kształt
swobodnie uśmiechniętych ust.”
Więc pisałem z panem Wasowskim sporo najróżniejszych piosenek kabaretowych aż do jego chwil ostatnich. I zawsze wspomniałem tę współpracę. Mogę powiedzieć jedną rzecz, że po prostu zrobić tekst dobry, satyryczny, kabaretowy to znaczy, wie pani, ja bardzo zazdroszczę ludziom – i być może są tacy ludzie – że ja mówię: pisz piętnaście minut i niech, to będzie wspaniałe. Ja tylko nie lubię, jak narzekają. Tego nienawidzę, że wiesz, tak się namęczyłem, napracowałem, po co to narzekać? Po co się mazać? No to niech się czym innym, co jakby, jak tak cię to męczy, prawda? Liczy się wyłącznie efekt w sztuce, nic więcej prawda, co w efekcie decyduje publiczność, ale też bym z tym nie przesadzał, aczkolwiek publiczność szeroka, to jest takie dobre powiedzenie, co mnie starsi koledzy nauczyli. Jerzy Jurand takiego powiedzenia używał: publiczność się zna. On tak mówił: niech pan pamięta, panie Wojtku, publiczność się zna. I teraz może zwalniać na publiczność, nieraz nawet i słusznie. Natomiast w takim generalnym przekrojem wszystko jak coś jest dobre i takie uwarstwione to zrozumie i prostsza publiczność i bardziej wyrafinowana, bo każdy coś w tym dla siebie znajdzie. To jest, wie pani, tak kucharz kombinuje, tak musi przysmażyć, zrobić. Ja mówię o rzeczach tych właśnie na estradę, napisaniu. Atrakcyjnie rzecz napisaną, prawda. Ostatnie jeszcze dwa słowa. Można gadać bardzo długo, ale najlepiej w skrócie. Ja siebie uważam owszem za satyryka, znaczy, że mam pewien zmysł satyryczny, stosunek taki prześmiewczy czy ja wiem, częstokroć wręcz do mnóstwa rzeczy. Taki ostro kontrujący, ale za takiego stricte sensu satyryka to siebie nie bardzo uważam. Ja wiem, że ja mam takie zacięcie, Nie wiem, z jakim skutkiem, ale mam takie zacięcie, moralistyczne. Ja lubię morały prawić, w ogóle. Ja się lubię wymądrzać, wiem o tym świetnie. Często się na tym łapię, że się za bardzo mądrze, prawda, czym jestem starszy, tym się bardziej na tym łapię, Jeżeli tak nie mądrzyć znowu, ale lubię, lubię, powiedzmy jakieś takie czasami morały wygłaszać. Czy powiedzmy jak się lubi: ballada się zmierza do morału, i w ogóle moim zdaniem nie jest źle, kiedy literatura zmierza do morału. Czy w swojej wysokiej wersji czy nawet swojej takiej wie pani. Ja nie mam żadnych pretensji do uprawiania tak zwanej wysokiej literatury. Wprost przeciwnie, ja uważam, że ja uprawiam literaturę popularną. To co ja piosenka jest rodzajem literatury popularnej, jeżeli powiedzmy paru ludzi których bardzo cenię i i szczycę się ich przyjaźnią, czy moich dwóch profesorów wspaniałych, których wymieniłem, ale powiedzmy nieboszczyk, Staś Dygat, który bardzo lubił moje, moje piosenki, prawda? I kwalifikował jako taką poezję obyczajową prawda coś tam o Polsce mówiącą, powiedzmy, czy Artur Międzyrzecki, który był łaskaw napisać mi taką miłą recenzję z tego mojego zbiorku pod tytułem, róbmy swoje, prawda, że gdzieś tam w jakimś instytucie poezji się to mieści, ale to nie klasyfikujemy, nie za bardzo to jest, wypada tego robić. Natomiast jestem niewątpliwie, uważam siebie także właśnie troszeczkę i za satyryka. Z tym, że nigdy nie uprawiałem takiej satyry. Nie interesowała mnie taka satyra niszcząca, kopiąca, flekująca. Wie pani dlaczego? Bo uważam ją za rzecz łatwo. Po pierwsze, nie mam tego w swojej naturze. Ja, kiedy przeważnie łapię się na tym, że kiedy kogoś nawet chce, tak chcesz kogoś śmieszyć czy pokazać jego cechy śmieszne, ale to jest raczej. Na bazie tego, że ja go lubię. Wolę gadać. Co jest śmieszne u kogoś, kogo lubię i niż kogo nie lubię. Jeżeli kogoś nie lubię, to wie pani, co robię, w ogóle o nim nie mówię. Taką mam zasadę. Nie wiem czy słuszną, tak po prostu tłamszę to w sobie. Nie powinien. Czasami to znaczy ja strasznie skrótowo się wyrażam, ale powiem pani, co mnie bardziej w satyrze interesuje. Bardziej mnie interesują satyrze takiej, którą ja uprawiam, raczej mechanizmy i struktury niż konkretni ludzie, bo ludzie się zmieniają, wie pani, czy ten, który się zmieni, ma większe czy mniejsze uszy. To naprawdę nie ma żadnego znaczenia, natomiast istnieją rzeczy ciekawsze, to znaczy istnieją pewne struktury, pewne systemy i pewne ich wzajemne zależności i śledzenie tego jak to fluktuuje, jak to się przemienia. Czy też ewentualnie jak to trwa przemienione. I pokazanie tego w satyrycznym utworze jest moim rzeczy zdaniem rzeczą daleko ciekawszą i trudniejszą. I tutaj z pomocą przychodzi tak zwany język ezopowy. To znaczy po prostu przypowiastka. Ja wiem, no o dzieciach, które układają klocuszki i klocuszki nie pasują do obrazka. I nagle oburzony, prawda oburzony, podpisujący się pseudonimem Klakson w Szpilkach pisze: on wyśledził o co w tym moim tekście chodzi. Ja chcę ośmieszyć proces budowy socjalizmu, czy ja to napisałem w tym tekście? To jemu się tak robaczywie kojarzy. Poza tym jeszcze brnie w jakieś kretyńskie dalsze argumenty, pisząc że: a nie prawda, że te klocki do siebie nie pasują, one są coraz bardziej pasujące, one są spójne, że się tego wszystkiego nie napisałem. Tu nie, ja po prostu napisałem i to w określonym czasie, nie teraz, tylko w 70 którym kiedy hasła były, że już jedna Polska jest zbudowana i teraz drugą budujemy. Już jednej mamy prawda i ten i wtedy jest jakim jakby normalną tendencją satyryka, żeby zwrócić uwagę, ale nie na to znowu, kto to mówi konkretnie, to nie ma znaczenia, tylko jakby na zjawisko szersze prawda, które jest jednocześnie samo w sobie pewnym modelem, pewną strukturą. Co chcę do tego dopowiedzieć? Chcę do tego dopowiedzieć rzecz taką, że jakby na potwierdzenie moich słów, że w tymże 81 roku ja sobie pozwoliłem napisać taki kuplet, kiedy właśnie pękła taka bania z tą satyrą, ja w końcu ją nazywam satyrą flekującą. Dlaczego? No, bo już było wolno, prawda? Nagle? No, i i dla mnie to coś obrzydliwego. No, atakować ekipę, która się przewróciła, wszystko i tak dalej, i tak dalej, dlatego że już wolno. No, to trzeba było przedtem. Trzeba było przedtem. Właśnie wtedy kiedy ja pozwoliłem o tej układance napisać. Wtedy trzeba było atakować jeden z drugim. I napisałem taki kuplecik, że satyra, jeśli ma swe obyczaje, jakie ma satyra moja. Dajmy na to, to satyra, proszę pana, raczej dość zażenowana. Milczy tam, gdzie winien gadać prokurator czyli jaki z tego jest mój wniosek, generali, co ja chcę powiedzieć? Że satyra powinna być odważna. Co to znaczy? Powinna być odważna? Odważny, w moim mniemaniu, to jest taki facet, który atakuje silniejszego raczej niż słabszego. Mało tego atakuje. Czy też mówi, co mu się nie podoba, z pełną świadomością tego, że grożą mu właśnie pewne – ja wiem – konsekwencje, zagrożenia, niedogodności, prawda. To jest słynne zdanie Słonimskiego, przedwojenne, prawda. Proszę pamiętać, że ja byłem przeciw. Rzecz się tyczyła bodaj Procesu Brzeskiego, prawda, że trzeba mieć odwagę, właśnie jakąś cywilną, obywatelską, żeby mówić rzeczy niepopularne, wszystko i tak dalej. I w ten czas jestem satyrykiem. Natomiast ja w tej chwili śledzę z przykrością upadek naszej satyry i upadek w ogóle kabaretu. Jeszcze o tym powiem dwa słowa. Wie pani dlaczego? Dlatego, że stał się on nieznośnie rozgadany werbalny, tylko właśnie odwołujący się do takich różnych, takich doraźnych aluzyjek, i to przeważnie właśnie takich wprost grubych. Ja wiem, że to jest po to, że jakby no, skład publiczności jest różny, chce się mieć natychmiastowy odzew. Natomiast ja uważam, że kabaret ambitny, dobry nie może robić założenia, że widz jest mało inteligenty. Nie trzeba robić założenie, że widz jest co najmniej tak samo inteligentny jak ja, jeżeli nie inteligentniejszy ode mnie. A widz cholernie lubi na początek, żeby tak właśnie z pokorą skromnie do niego, żeby tacy mądrzy, i tak dalej. To wy wam tutaj tak po troszeczku będziemy do tej waszej mądrości i szybkość skojarzeń apelowali. Prawda, to w ogóle nie jest źle. Natomiast, zgubił ten nasz kabaret, jakby całą sferę spraw takich szerszych kulturowych, że się można odwoływać do tego, że ktoś jakieś książki przeczytał w życiu, jakichś wystaw parę obejrzał czy wysłuchał paru muzycznych utworów. Gdzie to jest, to w ogóle tego nie ma w tej chwili. Skąd to tylko się rąbie cały czas? Aluzje do tego, co w telewizji czy co „Trybunie ludu”, ale przecież to nie tylko na tym się świat kończy, jeszcze jest, jeszcze jest parę innych rzeczy. Ja zawsze mówię takie mam powiedzenie ulubione, które nie jest moje, ja nie wiem czy ja, ale gdzieś tu kiedyś słyszałem, ale w każdym razie ja zawsze cytuję – że prowincja, to nie jest kategoria geograficzna. Tylko to jest umysłowa i dla mnie żałośnie prowincjonalne są właśnie tego rodzaju poczynania. Dla mnie żałośnie prowincjonalne są sformułowania typu, że gdzieś daleko od Warszawy jak ktoś mieszka, to nie czyta książek. Na przykład nie ma jakichś własnych, niezależnych sądów, bo ja mnóstwo takich ludzi spotkań, co mają i mało tego spotkałem najdenniejszą prowincję tu w stołecznym mieście, prawda. W związku z czym do kupy zbierając te moje takie troszkę chaotyczne myśli. Ja jestem cały czas zdania, że trzeba pamiętać o jednym, zajmując się satyrą, że satyra nieodwołalnie musi się wiązać z jakimś ryzykiem jej uprawiania. Nie ma satyry bezpiecznej. Nie ma satyry pochwalnej, no, Boże Święty, prawda, oczywiście są chwyty, jest stary chwyt, wspaniały, Biskupa Krasickiego, prawda, że przygana w pochwale, No, ale to jest co innego. Nie o tym mówimy w tej chwili, prawda, natomiast, uprawianie satyry musi się wiązać z jakimś systematem moralnym i z jakimś ryzykiem. Jednocześnie z jakąś chęcią w ogóle powiedzenia czegoś, co jest w moim mniemaniu ważne, z jakąś chęcią zmienienia czegoś, poprawienia czegoś. Nie musi być temu od razu przypisywana chęć obalenia wszystkiego co się dzieje, wprost przeciwnie. Bywają różne odmiany tej satyry, prawda, mówimy o satyrze konstruktywnej, a nie destruktywnej. Troszeczkę się zagadałem na te tematy. Nie, nie, nie, ale ja, jakby jeszcze temat taki, generalnie, generalnie temat trzymam. Natomiast powiem, może jeszcze odnośnie w ogóle mojego stosunku do literatury parę słów. Kompleks mój bardzo wielki wynika stąd, że ja mam świadomość bardzo dużą nieoczytania. To znaczy, po prostu nie śledzenia całego mnóstwa rzeczy, które na pewno są bardzo interesujące i na świecie, i w Polsce. Staram się, jak to się mówi, być w kursie, czy być na bieżąco. To znaczy, jeżeli się mówi o jakiejś książce, że to jest książka głośna czy chwalona, to ja się staram ją przeczytać, mieć do niej jakiś swój stosunek, prawda? Ostatnio taką książkę przeczytałem z opóźnieniem pewnym, „Sceny myśliwskie z Dolnego Śląska”, nie wiem czy pani przeglądała to, Łozińskiego taka książka, czyli dzieje u nas w czasie, nazwanym prawda czasem „Solidarności”, stanu wojennego i tak dalej. Nie, to w ogóle bez sensu. No znaczy, uważam to jest tak liche artystycznie, wie pani, wszystkie sprawa znaczy.
Moja żona, aha, może jeszcze o rodzinie dwa słowa, bo to jest warto, prawda. Ja się ożeniłem wcześnie, miałem 22 lata, moja żona się nazywała Adriana Godlewska, jest aktorką. Mamy troje dzieci. Najstarsza nasza córka, już jest mężatką i sama ma dziecko, więc już jesteśmy dziadkami. Wyszła za mąż, że tak powiem, w rodzinę wyszła z tradycjami historycznymi, bo wyszła za mąż za wnuka rodzonego profesora Stefana Kieniewicza, który też jest zresztą historykiem, wiesz, nawet w trzecim pokoleniu, bo jego tata też jest profesorem historii, a córka jest polonistką, kończy polonistykę. Poszła jakby w moje ślady. I bardzo ładnie studiuje. Średnia ma 16 lat, na imię ma Paulina, bo starsza Agata. Paulina ma 16 lat i wielkie ambicje artystyczne, które trochę udokumentowała, bo zagrała główną rolę w filmie Wajdy, najnowszym, pod tytułem „Kronika wypadków miłosnych”, które niedawno wszedł na ekrany. A zagrała wcale nie dlatego, że jest naszą córką, tam ponad, co ja się orientuję, ponad 1,5 tysiąca dziewczynek miał próbne zdjęcia. Myślę że zagrała ładnie. No, ale wie pani to takie spojrzenie ojca, to jest może jest niemiarodajne, ale dużo ludzi bardzo to potwierdza. I mamy jeszcze synka Jasia, który ma 7 lat, chodzi do pierwszej klasy. Więc jest prawda: rodzina jest, rodzina jest spora. A zacząłem o żonie mówić. Żona moja często mówi tak: słuchaj, tobie się właściwie chyba nic nie podoba, że ja jestem krytyczny. Więc ja mówię: to nie jest prawda, że mi się nic nie podoba, bo cała masa rzeczywiście podoba rzeczy, które oglądam, ale wie pani, nie zwalnia mnie to nigdy od obowiązku nawet jeżeli jakiś przyjaciel coś zrobi i jemu się nie uda – ja nie twierdzę, że ja jestem nieomylny w moich sądach – ale mu zawsze to w oczy powiem, oczywiście w cztery oczy i to często jest bardzo źle odbierane. Ludzie, którzy się zajmują, nie wiem, pisaniem sztuk teatralnych, scenariuszy czy nawet piosenek, są przeważnie ludźmi bardzo drażliwymi, niemniej wiem świetnie, bo też jestem drażliwy, że ja wręcz takiej krytyki szukam. To znaczy, po prostu, wie pani uważam, że najbardziej niebezpieczną rzeczą dla artysty jest taki moment, a przychodzi taki moment, że facet – jak nazywa to wspaniale Gustaw Holoubek, z którym się też przyjaźnię – że facet zaczyna czuć, że jest w sobie zakochany, a potem nagle zaczyna czuć, że właściwie z wzajemnością, że właściwie z wzajemnością, wie pani. I teraz, jeżeli jest w sobie zakochanie z wzajemnością, to już na takiego faceta nie da rady, dlatego że, wie pani, miłość jest silna niesłychanie tak. I wtedy mu można mówić: słuchaj, Tobie się coś nie udało, to jest nie tak, wszystko. On nigdy na to z boku nie spojrzy, on nigdy tego nie przyjmie, więc oby taki stan mi nie zagrażał, ale myślę że jak przez 20 parę lat nie zagraża, to może nie będzie zagrażał dalej. Znaczy ja wszystkie uwagi krytyczne. Zawsze przyjmuje mało, wręcz ich szukam, ja nie puszczę rzeczy z ręki nigdy czy drobnej, czy większej jeżeli jej nie sprawdzę. Co znaczy sprawdzę? Ja muszę sprawdzić wstępnie. No, to właśnie, chociażby u moich panów profesorów wspaniałych, którzy, jeżeli zechcą się spotkać, wysłuchać i powiedzieć, prawda, i potem, nie wiem, czasami trzeba poprawiać, zmieniać, czasami trzeba wręcz w ogóle rzucić. No, bo znaczy, że w złą stronę to poszło, ale na przykład Staś Dygat, nieboszczyk, wspaniały pisarz, on miał taką cudowną maksymę, nią natchnął i on mówi: tylko pamiętaj o jednej rzeczy: że trzeba robić, cały czas robić, nie poprzestawać tylko robić, nawet jak przychodzi gorszy moment. Że jest takie pojęcie natchnienie, prawda. Wie pani? Ja wierzę w natchnienie. Są na ten temat żarty, że podobno Durenmatt powiadał, prawda, że natchnieniem mam w godzinach pracy, czy coś, prawda. Takie tam, dowcipnie na ten temat się mówi. Niemniej, ja wierzę w to, znaczy ja wierzę w to, że przychodzą momenty, w których człowiek jest jakby w lepszej troszeczkę w formie, jakby lepiej się te gwiazdy składają nad nim i mu to lepiej idzie. Przychodzą momenty, że idzie gorzej, natomiast wiem po sobie jedną rzecz, że nawet jeżeli idzie najgorzej, to trzeba mieć cały czas, jakby, nie wiem, no, ideę, pomysł, że w jakimś kierunku idę. Jeszcze jak mówiłem o tych musicalach wszystkich i tak dalej, to nie powiedziałem, że jeszcze napisałem – taki jeden się nazywa „Wesołego poprzedniego dnia”, w 81 roku, Myśmy to napisali z Jurkiem Delfem, kompozytorem, taką rzecz liryczną, to jest na 5 postaci scenicznych, tam jest mężczyzna, kobieta to 2 postaci, sweter i sukienka to 4, i piąta postać to jest szczęście. Rzecz się współcześnie dzieje w takim tam nowoczesnym budownictwie, wszystko co właściwie prawie same piosenki połączone, taką dosyć luźno spięte fabułką. Ale tam jest ta postać tego szczęścia. To zresztą to jest mężczyzna. To szczęście nowo szczęście normalnie jest rodzaj nijakiego, więc właściwie trudno powiedzieć, kto to jest, prawda. Natomiast tam jest taki kuplet, śpiewa, błahy, ale ja go zacytuję, bo to jest coś na rzeczy. Ja tak rzeczywiście myślę, bo facet mówi tak. „Z definicji szczęścia wielu. Jedno wiem, co tu kryć: szczęście to jest iść do celu, w drodze być, w drodze być”. I tam dalej sobie tam śpiewa. o tym wie pani”. Więc ja właśnie mówię – ja nie wiem, czy do szczęścia właśnie – że być w tej drodze trzeba. Nawet jeżeli idzie bardzo ciężko i często się siedzi nad kartką, nic się nie napisze i tak dalej tego, ale jeżeli jakieś ukierunkowanie jest, że ku czemuś tam idziemy, prawda, to już jest ważne. To już jest ważne. Po okresach często ciężkich, bardzo, i tak dalej. Nagle przyjdzie jakiś moment, który to okupi zupełnie, prawda, zrekompensuje. Więc, i o tym bym chciał powiedzieć, to znaczy, moim zdaniem, mnóstwo się rodzi przede wszystkim właśnie z pracy. Są banalne stwierdzenia, takie i tak dalej, ale w tym gatunku, który jest wymierny strasznie, musi być to zrobione w sposób szalenie precyzyjny. Hemar, do którego chcę znowu wrócić jako takiego z moich mistrzów, on mówi, że bardzo często to jest tak, że można mieć pomysł, ale piosenka jest takim gatunkiem, że efekt często całkowicie zaskakuje autora. I to jest najcudowniejsze, i to jest prawda. Znaczy że, jeżeli ja w jakimś kierunku zmierzam, nawet sobie inaczej, że tak bym to zrobił. No, coś takiego prawda, miałem przecież taki pomysł, na przykład w moim przypadku, to mogę dokładnie na tym przekładzie prześledzić, że mieliśmy napisać dla Wiesława Gołasza do Kabaretu Dudek taki jakiś numer, który by pokazał ile on pokaże postaci pijaka, bo jest wspaniale, wie pani, dar obserwacji, ma niebywały, jest wspaniale uplastyczniony i pokazuje ten – i początkowo to miał być tak zwany dowcipny numer różnych pijaczków, a co z tego wyszło? Wyszło z tego oskarżenie polskiego obyczaju picia wódy, utwór właściwie ponury, no tragiczny, tak jak on go śpiewał, jeden z najlepszych utworów estradowych, jakie mi się chyba udało napisać. Prawda, efekt całkowicie nas zaskoczy. A wie pani, dlaczego tak się stało? Przez eliminacje. Zaczęło być za fajnie, zaczęło za dużo tych postaci wychodzić, i wtedy właśnie pan Wasowski, jak dziś pamiętam, kiedy powiedział: nie, nie, nie, to trzeba eliminować, zredukować, to już za dużo dobrego, to trzeba iść po problem. Jakiś w tym wszystkim prawda. I kolejną wersję, wtedy, prawda: Młynarski poleciał do domu, coś tam nabazgrał, przyniósł, bo ja nie jestem od tego, żeby na przykład nie poprawiać, przeciwnie, ja bardzo chętnie, wie pani poprawiam, zmieniam do ostatniej chwili często, często to już w nerwicy jakoś się wpada, ale czasami zabierają, bo już się premiera zbliża, i tak dalej, prawda. Więc jeszcze może z jeden wiesz, powiem. A może dwa już będziemy kończyć. Więc jeden chciałem powiedzieć, taki wie pani, z samego prawie końca 81 roku, kiedy już taka sytuacja właściwie, no, coraz bardziej nam gęstniała, prawda, i tak już powoli szło ku no tragedii, bo nie waham się użyć tego słowa, że to jednak była tragedia. Dla wszystkich, jakby to nie popatrzeć. Prawda, ten stan wojenny nie, ale pisałem taki wiersz. Na jesieni 81 roku. Nazywa się „Ballada o strachu na wróble”:
Kiedy powiał na burzy znak
Wiatr gorący, gniewny, szalony
Strach na wróble runął na wznak
Na zdumione szare zagony
Wróble bały się go na śmierć
Więc bezczelnie radosną zgrają
Obsiadały pękniętą żerdź
I dziobały stracha śpiewając
No i przed kim myśmy tak bladły
Spójrz no siostro, popatrz no brachu
Strachu marny, strachu upadły
Nie napędzisz nam więcej strachu
Lecz sąsiedzi, ilu ich jest
Niespokojne dawali znaki
Że bez stracha, tak całkiem bez
Coś ten zagon jakiś nie taki
I ekonom potężny drąg
Dokolutka oblał betonem
I wybąkał, zrozumta no
Strach być musi nad tym zagonem
Kurtę dał mu z blachy stalowej
Kurta twarda, droga młodzieży
Więc jak chcecie sobie podziobać
Dźióbta raczej tego co leży
Zaćwierkały wróble, ach, ach
Szarym, smutnym, zmęczonym chórem
Ciągle dziobać upadły strach
To zajęcie raczej ponure
Ekonomie, cieknie twój dach
Fundamenty gniją w twym domu
Gdy domowi zagraża krach
Czyż na stracha nie żal betonu
Dom ratujmy zamiast rychtować
Kolejnego stracha ze stali
Bo jak wielki wiatr dmuchnie znowu
Strach zostanie, a dom się zwali”.
Teraz jeszcze, może takimi, wpadł do głowy przykład, może wierszyk nie najważniejszy, ale dobrze ilustrujący sprawę tego mojego podejścia do tej satyry, żeby była odważna. To taki wierszyk, napisanie dawno:
Czy cię, mój widzu, rozbawię, nie wiem
Lecz zacznę wierszyk od tego
Że kiedyś widział satyryk pewien
Jak kopią leżącego
Przedtem pod peta poszła połówka
Więc zapał chłopców zdjął szczery
Aż w butach „Chełmek” pękła zelówka
Wbijana w chude nery
Solidnie kogoś tam flekowali
I powtarzali: „A to skur…!”
Aż pękła skóra i wyjrzał palic
Z półbuta firmy „Radoskór”
Satyryk, jasna rzecz, się nie wtrącał
Lecz myślał: „Strój, muzo, lirę
Bo ja potrzebę czuję palącą
By gruchnąć na to satyrę!”
Papier w maszynie umieścił z wprawą
I w trzy czy cztery minuty
Gruchnął satyrę słuszną i krwawą
Na co? Rzecz jasna, na buty
„Nie może – pisał – epoka piękna
Dać na ten fakt akceptacji
Że w butach „Chełmek” zelówka pęka
W normalnej eksploatacji!”
A muza nad nim polatywała
Jak ten majowy motylek
Szepcząc: „Kochany misiu, ty śmiało
Możesz pisywać do 'Szpilek’!”
Teraz, proszę pani, jeszcze może bym powiedział dwa wiersze i będziemy kończyli. Chciałem powiedzieć taki wierszyk napisany przez 2 lata temu, może i 3. Jeszcze niepublikowany, w którym, że tak powiem, może jakaś taka sumowana moja obserwacja w ogóle o tym czasie dzisiejszym, bo ja zawsze się staram, jak mówię no coś złapać w takim satyrycznym tekście z czasu, który biegnie, coś zatrzymać i często, bardzo właśnie, jak 3 zbiory układam czy w recitalu mówię, to zawsze mówię te daty przy tekstach, może komuś będą pomocne. Prawda, że sobie zechce porównać czas, w którym piosenka powstała z treścią. Więc tu pani, to jest tekst następujący. Tytułu na razie nie mówię, bo tytuł jest jakby jego. Ja właściwie chyba powinienem go tytułować incipitem, żeby nie zdradzać jakby puenty.
Raz państewko mi się przyśniło
otoczone górami w koło,
co od innych tym się różniło,
że w nim strasznie było wesoło.
Żarty brzmiały na każdym kroku,
żartowali duzi i mali,
ludzie całkiem nie mieli boków,
bo ze śmiechu je pozrywali.
Aż szef państwa rzekł do ministrów,
co tych żartów słuchali bladzi:
„Szkodliwemu temu zjawisku
jakoś, wiécie, trzeba zaradzić.”
Do państewka tego stolicy,
co leżała nad krętą rzeczką,
sprowadzono więc zza granicy
Objazdowe Smutne Miasteczko.
Karuzela się nie kręciła,
a mechanik na pryczy chory
ludziom wciskał na siłę
swój jedynie słuszny życiorys.
Dostrzec można było tam bubka
w oprychówie i ocieplaczu,
co zachwalał ludziom przeróbkę
beczki śmiechu na beczkę płaczu.
Śmiech istotnie przygasł w narodzie,
a radosna ministrów rada
zakrzyknęła: „Oto nam chodzi!
Ta koncepcja nam odpowiada!”
A widz pewien pod płaczu beczką
do sąsiada szepnął: „Sąsiedzie,
to jest tylko smutne miasteczko,
ono sobie kiedyś pojedzie…”
Lecz znał widać życie za mało
albo patrzył na świat za prosto,
bo miasteczko nie pojechało,
lecz zostało i się rozrosło!
1988
Rozpaczliwi nieudacznicy
i cynicy o wrednych pyskach
na miasteczka głównej ulicy
otwierali swoje stoiska.
Starcy wstrętni i niewyżyci
i przygłupy z mózgu chlupotem
w tym miasteczku, w pełnym zachwycie,
zabierali się do roboty.
I od stoczni do ciemnych sztolni
śpiew chóralny dzień rozpoczynał:
Dalej głupki! Naprzód niezdolni!
Przyszła nasza piękna godzina!”
I miasteczko rosło, i rosło,
i miasteczko większe wciąż było,
przyjechało zimą, a wiosną
kraj calutki sobą pokryło.
Aż śmiech całkiem zamarł w narodzie,
a radosna ministrów rada
powtarzała: „O to nam chodzi!
Ta koncepcja nam odpowiada!”
A kto zdrowy rozsądek cenił,
ten ponury przeżywał dramat,
tylko jeden widz się nie zmienił
i nie zwątpił, i się nie złamał.
I do dzisiaj pod płaczu beczką
wciąż powtarza: „Nie, nie, sąsiedzie,
to jest tylko smutne miasteczko,
ono sobie kiedyś pojedzie…”
Jeszcze w takim skrócie chcę dopowiedzieć, po prostu takie rzeczy niedopowiedziane. Może po pierwsze w ogóle o moim stosunku do literatury i do literatury dramatycznej. Na przykład, ja jestem naprawdę wielki teatroman i pasjami do teatru lubię chodzić, ale jednocześnie z drugiej strony – i to nie tylko w stosunku do polskiego teatru, mam taki zarzut, w ogóle taki generalniejszy zarzut mam. Po prostu – to trzeba by też może długo bardzo, ale wolę powiedzieć to w skrócie. Ja się w teatrze nudzę bardzo prędko. I często czytając książkę, też się nudzę strasznie, wie pani, i nawet że mówią mi, że słuchaj, to jest naprawdę bardzo dobra książka, Trzeba ją przeczytać. Chcę, żeby pani, no, powiedzmy, to jest jakiś inny rodzaj przewalczenia siebie niż, powiedzmy, jak się ja wiem, czytało „Doktora Faustusa”, prawda, to też zależy, kiedy się czyta, w jakim wieku, czy co, jak już zmądrzeją trochę, żeby wrócić do pewnych lektur. Prawda, na co się bardzo sposobię, że jeszcze parę książek w życiu przeczytam jeszcze raz, prawda. Natomiast nie, ja mówię o tym, co współcześnie powstaje, mogę tak powiedzieć, najbardziej. Nie wiem, może to strasznie też zabrzmi tak z mojej strony obrazoburcze, może zabrzmi nawet prymitywnie, wie pani, ale mnie przede wszystkim nudzą rzeczy, które są tak zwane anty, takie antypowieść ta cała, te takie rzeczy, te, że to niby, że taki pomysł mają, czy na przykład, jak się dziś ogląda z dystansu pewnego – a to mi się nigdy nie podobało – coś takiego jak tam „zeszłego lata w Marienbadzie” czy coś takiego. Zawsze uważałem, że to jest pic i fotomontaż. Zawsze to znaczy – chcę wypowiedzieć takie zdanie- że jestem ze swej natury najgłębszej tradycjonalistą, tradycjonalistą i szukam w literaturze i w teatrze jednej jedynej rzeczy: tylko poezji. Jeżeli nie ma poezji, prawdziwej poezji – znowu zastanawiajmy się, co to jest? Poezja prawdziwa? To nie na tym miejscu, ale ja mam na to szalenie prosty, proszę pani, ten taki ja wiem wręcz fizjologiczny sprawdzian, po prostu taki, że jeżeli ja mam do czynienia z prawdziwą poezją, ze światem prawdziwej poezji, ja się zaczynam zachowywać jak dziecko małe na początku. Ja w to wchodzę, po prostu jak w jakiś zaczarowany, cudowny świat. Gdzie, po troszeczku, wie pani, tak jak przez rzeczywistość, ja wiem, mozartowskiego zaczarowanego fletu, prawda, przez te ogrody wszystkie, i tak dalej, i tak dalej, zaczynam wędrować przez jakąś cudowną krainę. Ale oczywiście, jeżeli to jest mądre, jeżeli to jest uwarstwione, wieloznaczne, głębokie to ja potem wiele razy muszę do tego wrócić. Mam takie filmy czy takie książki, które ja czytałem mnóstwo razy, jeszcze dużo razy bym chciał obejrzeć i przeczytać. Nie ma ich może tak dużo, natomiast niech mi pani wierzy, ja mogę na to dać słowo honoru, że istnieje ogromna, i niesłychana, potężna dziedzina literatury, teatru, filmu, która jest całkowicie zaanektowana przez nieudaczników, przez ludzi, którzy nie mają nic do powiedzenia, przez całkowite beztalencia udające talent. To jest terror intelektualny. To jest to, co kiedyś ktoś bardzo ładnie nazwał chamstwo, awans, bezczelność i chamstwo awangardy. To są po prostu „Nowe szaty króla”. Cały czas nie rozumiesz? To znaczy, że jesteś idiota, a nikt nie ma odwagi powiedzieć, że król jest nagi. Ja to formułuję strasznie ostro i skrótowo, ale po prostu uważam, że bez poezji, bez żywiołu poezji, czyli bez świata kreowanego, który się po prostu stwarza, dlatego że jest ożywiony jakimś wewnętrznym duchem, jakimś geniuszem, który cały czas ludzkość na nowo z siebie wydobywa, nie ma literatury, nie ma filmu, nie ma książki, nie ma przedstawienia.
Opracowanie: Weronika Klejnocka
Transkrypcja powstała jako część zadania „Alfabet dostępności w Muzeum Literatury” realizowanego w ramach programu „Kultura Dostępna”. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.
Poniżej znajduje się przedprzewodnik Muzeum Literatury
Pobierz przedprewodnik w pliku PDF