Przejdź do treści

Poeta w muzeum. O kolekcji Mirona Białoszewskiego w Muzeum Literatury

Fot. czarno-biała. Mężczyzna w berecie z oparciem krzesła przewieszonym przez szyję.

Bębenek Sylwestra z Osmędeuszy, afisz Teatru Osobnego. Nauszniki i rękawiczki poety, błękitna torba na zakupy, kamyki spod piramid, długopis, materia do zaciemniania okien… Świadectwo dojrzałości i ausweis. Białoszewski czytający swoje wiersze, Tajny dziennik. Śpiewa godzinki z Leszkiem Solińskim. Twarze Białoszewskiego, na portretach Józefa Czapskiego, Heleny Krajewskiej. Fotografie: Białoszewski i Swen, Lebenstein, Ludmiła. W kadrze Marka Piaseckiego i Ireny Jarosińskiej, w spektaklach Teatru na Tarczyńskiej i Teatru Osobnego. Przeprowadzka z Poznańskiej, w ręku Kobieta w oknie Lebensteina…  Rozłożysta topola na placu Dąbrowskiego. Poeta na „Chamowie”. Pokoik na Hożej. Salon pani Żeni. Białoszewski i bruliony. Zeszyty z Pamiętnikiem z Powstania Warszawskiego. Wiersze zapisane ołówkiem. List do matki z 1945 roku. Listy do Juliana, Leszka, miejscami słabo czytelne. Kartki z Garwolina i Nowego Jorku.

Przedmioty, obrazy, twarze, miejsca, słowa, głosy, taśmy i rękopisy. Jako muzealne obiekty spoczywające na co dzień w magazynie, opracowywane, katalogowane, digitalizowane, udostępniane czytelnikom, na wystawy.

Tadeusz Sobolewski pisał o „człowieku Mironie”:  „Jest znany swoim czytelnikom jak żaden ze współczesnych poetów. […] Jego pisarstwo jest nieustannym, falującym nastrojami monologiem intymnym. Obrazem osobowości, która się przed nami nie tyle odsłania – bo już jest odsłonięta w stopniu najwyższym, na jaki stać literaturę – ile ukazuje się od różnych stron, paradoksalna, nieuchwytna jak motyl”.  I dalej: „Białoszewskiego nie da się zdemaskować, bo on sam robił to w swojej twórczości niezliczoną ilość razy. I nadal wciąga czytelnika w swoją zabawę, swój mit, siłą samej literatury” (Człowiek Miron, Kraków 2012, s.66, 67).  

Niewątpliwie, taką siłę świadectwa indywidualności autora Obrotów rzeczy stanowi kolekcja poety w Muzeum Literatury, w swej niezwykłej różnorodności i bogactwie, w „błyskach” konkretnych przedmiotów, odsłonach tajemnic warsztatu poetyckiego. Portret poety „złowiony” w tych refleksach, nigdy cały, nieoczywisty, ale jakże często bliski jego „autobiografii odczuwanej”, autentycznego,  „nagłego ja”.

Ważnym elementem kolekcji Mirona Białoszewskiego w Muzeum Literatury  są korespondencja i listy poety. Odkrywają istotne wydarzenia biografii, zwłaszcza z okresu najwcześniejszego, kiedy Białoszewski dopiero tworzy siebie i swój indywidualny język poetycki. Nieocenione dla czytelników Tajnego dziennika  są  listy do  kochanych – Juliana  Augustyniaka (cztery listy z 1959 roku) i  Leszka Solińskiego, w których relacje miłosne opowiedziane są bardzo intymnie i bezpośrednio.  Obszerny zespół blisko stu listów do Solińskiego obejmuje przede wszystkim lata pięćdziesiąte, od chwili poznania w 1950 roku, kiedy Miron śle słowa tęsknoty do „najukochańszego”, „umiłowanego Księcia” na adres Bożego Ciała w Krakowie, po ostatnie listy z Anina w 1983 roku. Mimo zmiany relacji i różnych zawirowań, przyjaźń się ostała, razem z potrzebą zapisywania dla Leszka swoich stanów czy doświadczeń, czy to z Paryża, Garwolina, Budapesztu czy Sopotu. 

Listowne wyznania w latach pięćdziesiątych tchną niezwykłym autentyzmem, niepodbitym „tekstem”. W listach autora Mylnych wzruszeń, Było i było, prozy z lat siedemdziesiątych objawia się już nam „człowiek, który był tekstem”, jak pisał o poecie Tadeusz Sobolewski, konstatując: „Wszystko, czego się tknie Białoszewski, staje się literaturą”.  Tak się czyta  w muzealnym archiwum jego listy do Jadwigi Stańczakowej czy do Józefiny Musidłowskiej i jej córki, Marii Winiarskiej (znajomych z Sopotu).  Utrwalone w nich zapisy codzienności, narracje anegdotyczne, wysnute z codziennych sytuacji, przechadzek i latań po mieście, leżeń w sali szpitalnej, transów okiennych i perspektywy kuchni w Garwolinie, to fantastyczne „prozy stojące, prozy lecące”.  Prowadzone w strategii dziennika, typu „robię to i to”, przeważnie w jednej perspektywie czasowej „tu i teraz”; w listowej relacji podróży z Sopotu odczuwamy niemalże  rytm pociągu.   

Z leśnego domku Kici-Koci, gdzie poeta przebywa w sierpniu 1979, doświadczając „maksymalnie udanej egzystencji”, pisze do Józefiny Musidłowskiej („w nocy z 4 na 5 sierpnia”):

Kładę się tu i wstaję zupełnie niezależnie od ciemności czy jasności i od cykliczności. Zapasy jedzonkowe mam, bo w sklepie były sery, serki, jajka i dżemy niskosłodzone. Chodzić po okolicznym świecie najlepiej w nocy. Do lasu, albo na szosę.

Magnetofon działa. Więc można słuchać harfy i lutni (bo nagrałem). Pisanie szczęśliwie  idzie. Wobec tego czytanie szczęśliwie mniej idzie.

Garwolin,  21 na 22 grudnia w nocy 1979 [do Marii Winiarskiej – przyp. MW]

Ja napaliłem w kuchni i wziąłem się do poprawiania „Poniemieckiej ballady sopockiej”. Maglowałem ją kilka dni. Pewne sprawy musiałem tam skrócić czy uprościć. Nie wiem, czy to ostateczny kształt wiersza, ale go Wam posyłam wraz z pierwo-pisem czyli bazgroło-notem [podkreśl. – MW].

Listy odkrywają i pozwalają prześledzić źródła pomysłów twórczych, zwrotów językowych wykorzystywanych później w twórczości:

Warszawa, 13 maja 1980 [do J. Musidłowskiej – przyp. MW]

Mam jutro wieczór autorski ze wstępem prof. Misi Janion. Zaprosiłem samych znajomych dobrych i przyjaciół. Więc powinno to być coś w rodzaju „Wigilii w barze mlecznym”. To mój ulubiony temat i nie mogę go sobie darować. Raz już napisałem scenariusz filmowy pod tym tytułem. Ale potem okazało się, że miałbym lepsze typy ludzi za bohaterów. Takie niewykorzystane tematy procentują. Teraz mnie obskoczył „Blokowy półdekameron zimowy”. Parę osób w moim bloku. Odciętych zimą stulecia spotyka się przez kilka nocy na 11 piętrze  w windziarni. [tu następuje spis osób – przyp. MW]. Opowiadają sobie różne dziwności, ulegają nastrojom i fantasmagoriom.

Fascynujące może być prześledzenie w listach Białoszewskiego prób rozpoznawania natury miasta – portrety konkretnych metropolii,  obserwacje drgań ich przestrzeni,  zapisy realnych doświadczeń. W styczniu 1959 roku dzięki otrzymanemu stypendium poeta wyjechał do Paryża. Zadziwieniu dynamiką miasta w listach do Leszka Solińskiego towarzyszy pozorna bezradność wyrazu, którą paradoksalnie oddaje jego fenomen:  

Cztery rzeczy ostateczne. Jeśli chodzi o Paryż, to

                        oko ludzkie nie widziało

                        ucho ludzkie nie słyszało

                        ani nasze sny sobie tego nie wyśniły

                        jestem pokorny, klękam i biję głową

w każdy kawałek Paryża. I mam histerię, co i raz płaczę – nie przesadzam. Ze zdziwienia.  Nie wiedziałem, że takie może być miasto.  […] Miasto w konwulsjach neonów. Kościoły siedmionawowe (i Notre-Dame też). Ulicami po 7 rzędów aut. Na Champs-Elysées czternaście rzędów idzie na raz. Jezdnie – całe się ruszają. W samochodach tęcze neonów. To się nie ma pojęcia. To jest nieskończoność wszystkiego. Wszystkie rasy, narody, nacje, rodzaje, dramaty. Wszystkie filmy, zdjęcia, sny nie dają cząstki tego, co tu jest na raz, o każdej porze wszędzie. Przez pierwsze trzy dni miałem zupełne pomieszanie zmysłów. Nie wiedziałem, co się rusza, co nie – co lekkie, co ciężkie, co świeci, co się dzieje. Trzy dni – przy mojej pilnej nauce i miłości topografii – uczę się jeździć metrem. Metro przechodzi marzenia o stu labiryntach Minosa. [26 stycznia – przyp. MW]

Tu się właściwie nic nie rozpoznaje. Nie można prawie nic dostrzec, rozróżnić. Widzi się na raz za dużo. Za dużo jak na ludzkie oczy. Chodziłem po bulwarach. Różnych. I uliczkami. Paryż ma siedem pięter. Cały Paryż ma siedem pięter. Jest równej wysokości. A że jest nieskończony. I że ma wzniesienia, wygórowania, to jest wielki jak Tatry. Bo ulice – to jary i wąwozy. […] Ciągle jeszcze nie mogę dojść do siebie. Odzyskać przytomności. To jest miasto nieprzytomne. Próbuję poznać konstrukcję miasta, t. zn. śródmieścia. Spędzam całe godziny nad planem. […] Ulice krzywe. Perspektywy nie do uwierzenia. […] Wyglądam oknem, żeby Ci coś opisać. Ale to jest nie do opisania. Można tylko krzyknąć „O rany!”  i tyle. [27 stycznia – przyp. MW]

Kilkanaście lat później w relacjach z Budapesztu, w pisanych codziennie listach do Jadwigi Stańczakowej w listopadzie 1977 roku,  przyznaje: „Ja przecież mam te miejskie zdolności”. W Budapeszcie włącza się w wir miasta, oswaja przestrzeń poprzez ruch, praktyki chodzenia, jeżdżenia, spacery, spojrzenia z perspektywy okna, szukanie punktów orientacyjnych. Warto przywołać kilka fragmentów z siedmiu listów do przyjaciółki:  

Budapeszt z 19 na 20 listopada 1977

  Koch. Jadzió!

 […] Zakupy w samoobsługach, łatwe, torbę zawsze mam w kieszeni. Jadam sery w tubkach, dżemy dietetyczne, popijam sokami. Są tu pyszne twarożki owocowo-dietetyczne w gotowych pudełeczkach. Czasem szynkę, ale za dużo plasterków w porcji z nylonu, zawsze z dziesięć, ja jadam ze cztery. Wyjście takie, że resztę oddaję Gracji. Wędliny zresztą zachciewa mi się rzadko. Kefir piję po barach, jak w Warszawie. Bramy tu paradne, niektóre w rzeźbach. Podwórka z zasady prostokątne, z galeryjkami dookoła, od parteru do ostatniego piętra galeryjki wsparte na żelaznych kolumienkach – dziewiętnasty wiek. […] W bramach wnęki dla służby, która czekała w gotyku, renesansie i baroku na swoich państwa godzinami, w zimnie często, w przeciągach, na pewno spali, smarkali, podjadali jak mieli co, grali w karty i kości i się podściskiwali, z czego wynikały dzieci, mające być znowu służbą czekającą po wnękach bram na państwa. […] Komunikacja rozgałęziona, na ogół świetna. Metro – trzy linie – ciepłe – wciąż jeździ. Ale na schodach (szybko – ruchomych) robi się rura wiatrowa i ludzie aż się kurczą, tak wieje zima. […]  W ogóle to tu b. dobrze. Budapeszt świetne miasto. Takie do życia. Ja mieszkam koło Kelet Pu. Taki dworzec. Do muzeum jeżdżę na łepka. Paradne aleje. Tyle na razie.

Miron

Budapeszt, 20 listop. niedziela jeszcze nawet nie poranna, 1977

Koch. Jadź!

[…] Budapeszt jest duży, gesty, wypełniony dużymi kamienicami. Kilometry bulwarów i labiryntów. Podziemne skrzyżowania, place, przesiadki, jazdy ruchomymi schodami w głąb metra. Tłumy lecące, wjeżdżające. Sklepy, sklepy. Ogromne dworce. Place z tramwajami, pomnikami. Gazeciarze wykładają gazety na kioski, na ściany, wykrzykują tytuły. Zatrzęsienie cudzoziemców. Z całego świata. W moim hotelu słychać najróżniejsze języki. […] Zaciemnienie podwójnym ciemno-fioletowym papierem, którym dzieci tu okładają zeszyty, okazało się prześwietne; polepiłem to przylepcem przezroczystym genialnym. Przylepca sobie kupiłem na Warszawę. Papier też zabiorę z myślą o Oborach.

Nie tworzę nic a nic. Ani mi w głowie. Miasto zajmujące, wielkie,  ale trafiaste. Ja przecież mam te miejskie zdolności [podkreśl. – MW] .Jeździ mi się wszystkim bez obciachu. Najlepiej metrem, bo ciepło szybko, bo zawsze miejsce siedzące. Wjazdy i wyjazdy ogromnymi schodami, bardzo prędko ruchomymi, mija się z jednymi drugich – takie sceny z Sądu OstatecznegoMichała Anioła. Pod górę. A w dół – strącanie do przepaści. Za wejście do metra wrzuca się jednego forinta (mam zawsze uzbierane te pojedyńczaki), jak się nie wrzuci, to wylatują z dwóch stron żelazne łapy i zatrzymują uderzająco.
[…]

Budapeszt, poniedziałek po południu 21 listopada 1977

Ten pobyt w Budapeszcie to właśnie spełnienie zachcianki, żeby pobyć gdzieś w nieznanym miasteczku albo mieścisku. A to wielkie mieścisko bardzo mi pasuje. Chyba tu przyjadę sobie jeszcze. Soki tu pyszne. Sery z tuby do jedzenia w nocy spod łóżka świetne. Dżemy bezcukrowe, czy niskocukrowe. Któryś cudzoziemiec napisał, że w Budapeszcie jest jedyna na świecie posada baby siedzącej i patrzącej na ruchome schody.

Zbierając wnioski do kupy: Budapeszt to coś między Wrocławiem a Paryżem. Ponad dwa miliony ludzi. Wyspy na Dunaju. Sześć mostów i dwa kolejowe. Góry w mieście. Rzymskie ruiny. Dziesiątki kilometrów kamienic. Ileś przejść podziemnych z placykami. Trzy metra. Przeszło sto linii autobusowych, z dziesięć trolejbusowych i prawie siedemdziesiąt tramwajowych. […] Dunaj oblepiony życiem. Woda duża, równa z zakrętami. Dobra do picia. Jedzenie łatwe. Płyty dobre. W kościołach koncerty. Wiatry rzadkie. Ludzie ładni. Włosy jasne! Czasem dostępne.

Miron

            

Budapeszt w nocy z 24 na 25 listo. 77 r.

Koch. Jadź.

W barze wariatka. Gada, gada, przyczepia się do piwiarzy, jeden ją wyrzuca, ona stoi w drzwiach, wraca. Krąży dokoła kasy, stołów.
W Grubej Kaśce w Warszawie to stara chudo blada w bladych pończochach lepsza. Czeka na tle rzędu kaktusów. Kręci się na obcasach, kręci gębą, robi gulę z językiem w policzku. Wypatruje. Długo. Rzuca się na wózek z resztkami jedzeń. Potem chyba dokupuje coś do jedzenia. Idzie do działu słodkiego. Poluje na niedojedzone ciastka, albo jak widzi parę młodych pyta
– można tego soku sobie odlać?
Boją się jej wszyscy. […]
O drugiej w nocy baby myją Budapeszt.
Dziś na dworcu stało trzech z butlą wina. Gadali po polsku.

Miron.

Listy z Budapesztu są rewelacyjnym świadectwem percepcji miejskiej przestrzeni, umiejętności tworzenia siatki zadomowienia – szukania i znajdowania miejsc, sytuacji  orientacyjnych. Sprawdzania, że „świat jest podobny do siebie”. Budapeszt rozpoczął czas podróży Białoszewskiego, relacjonowanych w listach. W Ameryce, jesienią 1982 roku odnajdzie staroświeckość, swojski prowincjonalizm, 24 października napisze do przyjaciółki z Buffalo: „Myślałem, że Niagara jest jeszcze większa, a ona jest do ogarnięcia”;  z Nowego Jorku: „Ja lubię Manhattan. Koło mojej b. dobrej kwatery w domku (których w Ameryce miliardy) szosa, drzewa, zapachy jak w Otwocku. Do wczoraj śpiewały świerszcze, ciepło z deszczem, indiańskie lato (babie lato). Od dziś ziąb. […] Ameryka jest za bardzo przewiewna.”

Więcej – o historii pozyskania archiwum, o brulionach z rękopisami, korespondencji Mirona Białoszewskiego, jego serdecznej relacji z Józefem Czapskim, przyjaźni z Janem Lebensteinem – w artykule Małgorzaty Wichowskiej, Poeta w Muzeum. O kolekcji Mirona Białoszewskiego w Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie.

Tekst ukaże się w trzecim  numerze  „MiroForu” pt. „Białoszewski nieosobny” (2023) pod red. A. Karpowicz i I. Piotrowskiego  (współpraca A. Czerniak). „MiroFor” to cykliczna monografia poświęcona Białoszewskiemu, która ma być Forum, platFormą i semaForem dla wszystkiego, co Białoszewskie w literaturze, sztuce i kulturze. Dotychczas ukazały  się dwa numery: https://terytoria.com.pl/10745-mirofor

Facebook
Twitter
YouTube
Instagram